Woda. Zawsze czułem się w niej wspaniale - jakbym był jej naturalnym mieszkańcem.
Morskie fale. Spieniona zieleń. Słonawy zapach wiatru. Kiedy myślę o moim wczesnym dzieciństwie, przede wszystkim to przychodzi mi na myśl, rozpala zmysły i napełnia umysł miłymi wspomnieniami o smaku świeżej ryby.
Przyszedłem na świat w wodzie, plamiąc ją czerwienią, rozrywając ciszę swoim pierwszy wrzaskiem. Wychowałem się w niej.
Matka ułożyła mnie na maleńkich, mokrych od fali, kamyczkach, które powylepiały się w moje krótkie włoski, wciąż brudne od krwi. Położyła się obok mnie, do połowy w wodzie. Moje nogi obmywała morska woda, a ja radośnie pomrukiwałem. Tak przynajmniej mi opowiadała.
Promienie słońca. Śpiew morskich ptaków. Piasek między palcami.
Dorastałem w wodzie, była moim drugim, spokojniejszym i piękniejszym domem. Za zabawki służyły mi muszle oraz kolorowe kamyczki i to zawsze w zupełności mi wystarczało. Kiedy tylko mogłem, wychodziłem z domu i biegłem na plażę - tam spędzałem większość dnia. Zdarzało się, że tata musiał wyciągać mnie z niej siłą. Czułem się tam tak beztrosko... i miałem do tego pełne prawo. No w każdym razie do pewnego momentu....
Kiedy miałem pięć lat, tata wręczył mi dość spory kawał liny. I zaczął uczyć mnie zaplatania najłatwiejszych węzłów, szło mi nieźle. Wkrótce po tym babcia nauczyła mnie pleść sieci rybackie i robić haczyki - bardzo ładne haczyki, zresztą. I później cała nauka stała się bardzo łatwa i przyjemna. Kiedy szedłem na plażę, zabierałem linę i tam ćwiczyłem coraz to nowe węzły. Tata i mama byli ze mnie dumni - choć mama zapewniała mnie, że jeszcze mam czas na naukę. Kiedy dostałem pierwszą wędkę, przesiedziałem nad morzem jeszcze więcej czasu - łowiłem ryby z tatą, korzystając z haczyków zrobionych przez babcię i sieci, uplecionych przez mamę. Siedzieliśmy tam praktycznie cały zień, trochę na brzegu, trochę na starej łódce i trochę w wodzie, stojąc po pas w wodzie. Pamiętam, że tata wówczas powiedział mi, iż wędka wcale nie jest ważna, to nie ona czyni mnie dobrym rybakiem (wtedy mógłbym być wędkarzem, ie rybakiem). I wskoczył do wody, zamoczył się prawie po głowę, siłował się z morzem, aż w końcu wyciągnął w moją stronę rękę, a w niej rybę. Patrzyłem na niego z otwartą buzią, nie dowierzając. Tata od zawsze był dla mnie bohaterem, ale wtedy nie widziałem niczego, poza nim. Resztę dnia poświęciłem na łapanie ryb gołymi rękoma.
Choć nie mogliśmy zabrać żadnej ryby, którą złowiliśmy, bo trzeba było przekazać ją Kapitolowi (nasz przydział dostawaliśmy po jakimś czasie, kiedy wszystko przekalkulowano i zyski leciały mocno w górę), tata schował dwie (jedną swoją i jedną moją) pod koszulą i mama je usmażyła. Tamtego wieczora kolacja była wyjątkowa - nie często mieliśmy aż tak świeże ryby. No chyba, że podczas łowów uszkodziliśmy pewną sztukę, wówczas mogliśmy ją zabrać. Takie omyłki nie mogły zdarzać się często, bo byłoby to podejrzane. Nasz Dystrykt i dwa inne, co prawda, były lepiej traktowane, niż reszta, ale i tak nie wolno było przesadzać z korzystaniem z niewielu przywilejów, które nam ofiarowali. Mimo wszystko dzieciństwo kojarzy mi się ze świeżymi rybami, może przez tamto jedno, szczególne zdarzenie.
W wieku dziewięciu lat dowiedziałem się o co chodziło mamie z tym czasem na naukę.
Zostałem wysłany na "szkolenie" do Głodowych Igrzysk. Rzecz jasna takie przygotowania nie były dozwolone, ale nasz Dystrykt, jak już zdążyłem wspomnieć, miał szczególne względy u Kapitolu. Wobec tego organizowano takie treningi.
Ojciec zawsze uważał, że chlubą dla domu byłoby moje zwycięstwo. Lub chociaż sam fakt dobrowolnego zgłoszenia się. Większość osób jednak zgłaszała się w ostatnim roku swoich Dożynek, mając już szereg morderczych i ratujących życie umiejętności.
Annie. Słodka Annie. Poznałem ją, gdy miałem 12 lat - czyli 2 lata przed moimi pierwszymi Igrzyskami i w roku moich pierwszych Dożynek. Ona natomiast liczyła sobie 11 wiosen. Biegała wówczas z nożem w ręku i z dalekich odległości rzucała do celów. Była w tym dobra. Ja tego dnia dzierżawiłem trójząb, który później wybrałem sobie jako najukochańszą broń - z czasem stała się ona naturalnym przedłużeniem mojej ręki.
Kiedy się skupia, na jej twarzy maluje się taki szczególny wyraz. Wygląda wtedy bardzo tajemniczo. I pięknie.
Nie mogłem oprzeć się pokusie patrzenia na nią. Miała w sobie coś wyjątkowego. Nadal ma to w sobie.
Mogę przysiąc, że nasze oczy się spotkały się na krótką chwilę, na na prawdę krótką chwilę. I kiedy, tego samego dnia, przyszedłem na plażę, nie mogę zapomnieć koloru jej oczu. Wpatrując się w daleki punkt przed sobą - w punkt, w którym zbiegało się morze, niebo i zachodzące słońce - doszedłem do wniosku,że to właśnie tu barwa oczu Annie i kolor morza, miesza się z miękkością zachodu słońca.
Następnego dnia znów ją widziałem. Stała z koleżankami i zaciekle o czymś dyskutowała. Zakradłem się więc na palcach i przykucnąłem w małej odległości od nich. Annie prosiła je o naukę pływania.
Dziwne, pomyślałem, mieszka w czwartym dystrykcie i nie potrafi pływać?
Mnie tej umiejętności nauczył tata. Mama troszkę też. Może jej nie miał kto pokazać, bo wszyscy są chorzy lub bardzo zapracowani? Na naszych treningach też nie uczono nas pływać, wszyscy wychodzili z założenia, że tę umiejętność powinniśmy posiadać, ot tak.
- Trudno, sama się nauczę - odparowała z grymasem na twarzy i odmaszerowała w inną stronę. Notabene rozumiałem jej zachowanie. Gdyby moi przyjaciele nie mieli dla mnie czasu, byłbym wściekły, ale ostatecznie uparłbym się i sam pognałbym nad morze, żeby się nauczyć, tak samo jak ona.
Ufałem, że pójdzie jeszcze tego samego dnia, by jak najszybciej pokazać "przyjaciołom", że sama sobie radzi równie dobrze, jak radziłaby sobie z ich pomocą. Nie przeliczyłem się.
Wieczorem ukryłem się za starą, zwaloną łódką - kilka metrów od morza - i wyczekiwałem. Tkwiłem w takiej pozycji aż do jej przybycia, nogi w tym czasie zdążyły mi kompletnie zdrętwieć.
Patrzyłem, jak dziewczyna stoi nad wodą i po prostu się w nią wpatruje. Nawet z tej odległości widziałem zakłopotanie i niepewność na jej twarzy. Kiedy w końcu odważyła się wejść, nie odeszła dalej, niż dwa metry, gdzie woda sięgała jej zaledwie do kolan. Zacisnęła pięści , kilka razy je strzepnęła, jakby to miało pomóc jej się odstresować i przezwyciężyć strach, i rzuciła się do wody na brzuch. Młócąc rękami i nogami, usiłowała płynąć. Niestety z marnym skutkiem.
Patrząc na jej starania, chciało mi się śmiać - rzecz jasna nie z niej. Po prostu patrzenie na nią mnie uszczęśliwiało.
Przychodziła nad morze równy tydzień (o tej samej godzinie, w to samo miejsce), zanim do niej wyszedłem, a ja za każdym razem się chowałem i obserwowałem godzinami, aż zmęczona musiała odpuścić. Jednak, gdy siódmego dnia zobaczyłem chłopaka, czekającego na plaży, zdecydowałem się z nim porozmawiać. Dowiedziałem się, że ma uczyć ją pływać. Odesłałem go do domu - ku mojemu zdziwieniu nawet nie pytał o wiele - i sam zostałem, by jej pomóc. Jakież było jej zdziwienie, gdy poinformowałem ją o tym. Musiałem długo się tłumaczyć, by nareszcie była usatysfakcjonowana - oczywiście nie powiedziałem jej całej prawdy, bo tę zniekształciłem na moją korzyść.
Annie była i jest pojętna, już po kilku dniach radziła sobie dobrze, na tyle dobrze, że piątego dnia postanowiliśmy wypłynąć dalej, niż zwykle. Romantyczny nastrój, narzucany przez zachód słońca, nie zrekompensował nam tego, że Annie prawie się utopiła. Wyłowiłem ją i dociągnąłem na brzeg. Obyło się bez reanimacji. Dziewczyna była bardzo zawstydzona, więc podziękowała mi za dzisiejszą naukę i pobiegła do domu, zostawiając mnie zupełnie samego, uśmiechającego się do siebie na wspomnienie jej zawstydzonej twarzy.
Felerna sytuacja jej nie zniechęciła. Po kolejnych kilku lekcjach Annie pływała już bardzo dobrze, a ja czułem, że jest mi coraz bliższa. Wypływaliśmy dalej i dalej, a dziewczyna już nigdy nawet się nie zakrztusiła. Goniliśmy się w wodzie, chlapaliśmy i były to najpiękniejsze momenty w moim życiu. Czuliśmy się jak dzieci, którymi przecież byliśmy. Lekcje przeplatane były z długimi rozmowami o wszystkim i o niczym. Była moją najlepszą przyjaciółką.
Zakochiwałem się w niej powoli, tak, jak pierwszy raz wchodzi się do wody - małymi kroczkami. Najpierw moczysz jedynie palce, żeby sprawdzić temperaturę, później łydki - czujesz dziwne, niepokojące dreszcze - a później coraz głębiej, ochlapując się wodą, aż w końcu morze otacza cię całego i wcale nie jest ci zimno - wciąż towarzyszy ci mrowienie, przyjemne dreszcze - w końcu czujesz się błogo lekki i nie chcesz wyjść z wody, bo na brzegu wcale nie jest lepiej. Tak to właśnie wyglądało.
Któregoś słonecznego dnia, siedząc na plaży, patrzyłem, jak Annie bawi się paskiem. Brała w dłonie suchy, biegła do morza, by go zwilżyć i wracała, żeby dodać go do prawie ukończonego, misternie ulepionego zamku. Zastanawiałem się, dlaczego, u licha, nie usiadła na mokrej części plaży, gdzie piasek był już mokry od morskich fal.
Z językiem wetkniętym w prawy kącik ust, szybko budowała - tu dokładała, tam odejmowała, rzeźbiła, wygładzała, tworzyła, niszczyła. W kółko i w kółko.
- Mógłbyś pomóc - uznała, nabierając kolejną porcję piasku. Pobiegła do wody i lada moment wróciła, a kiedy stanęła obok mnie, coś mokrego wylądował na mojej głowie. Ja zerwałem się jak oparzony, a Annie uciekła w stronę morza. Kiedy zorientowała się, że biegnę za nią (raczej na to liczyła), skręciła w inną stronę. Już prawie była przy chodniku, kiedy ją dorwałem. Runęliśmy razem na maleńkie kamyczki, które przylepiły się do naszych mokrych od potu ciał. Chwilę patrzyła mi w oczy, gdy ją obejmowałem, ale szybko się wyzwoliła i znów zaczęła uciekać. Kiedy znów ją dogoniłem, wpadliśmy w zamek.
Annie, oburzona, zaczęła krzyczeć. Stanęła, oparła się dłońmi o biodra i oceniała szkody. Znów śmiałem się pod nosem, widząc ją w takim stanie. Denerwowała się, jakby ten piaskowy budynek był jakimś ważnym dziełem.
- Przepraszam, Annie! - powiedziałem, usiłując, by te słowa zabrzmiały szczerze, ale zamiar ten rujnował chichot, wydostający się z moich ust. Ona jedynie przewróciła oczami i znów usiadła na piasku. Włożyła dłonie w pozostałości po budowli i znów zaczęła tworzyć. Przez chwilę po prostu się jej przyglądałem, ale ostatecznie postanowiłem jej pomoc. Usadowiłem się wygodnie i zacząłem budować razem z nią. Uśmiechała się pod nosem na prawdę bardzo długo... aż do momentu, gdy nasze dłonie się spotkały. Wówczas wszystkie emocje z jej twarzy znikły: wszystkie prócz ciekawości. Policzki się jej zaróżowiły, ale nie zabrała ręki. Ja też tego nie zrobiłem, więc tkwiliśmy tak kilka sekund. A po tym czasie przybliżyłem się nieco i splotłem nasze palce razem.
Niektóre rzeczy nie są godne zapamiętania, wracają jedynie na koniec, jak wspomnienie wielu nocy, spędzonych na rozkaz Prezydenta Snowa, z Kapitolińskimi kobietami. Na szczęście tylko na chwilkę, a ich granice są zamazane i blade. Przed śmiercią człowiek widzi całe woje życie, ale ten niezwykły film, wyreżyserowany przez naszą pamięć, dobrodusznie nastawia się na pokazanie szczęśliwszych momentów. Zatem swoje pierwsze Igrzyska pamiętam jak przez mgłę, jak już wspomniałem, nie było to nic godnego zapamiętania - wręcz usiłowałem pozbyć się tych wspomnień na siłę. Igrzyska Annie były jeszcze gorsze, bo siedzenie i patrzenie, jak ukochana walczy na śmierć i życie boli dziesięć razy mocniej, niż rana...
Byłem jej mentorem, więc w zasadzie miałem więcej możliwości pomocy. Czasem wystarczyło, że dziarskim krokiem podszedłem do sponsorów, wcześniej odpinając jeden czy dwa guziki koszuli. Na ogół wszystko szło po mojej myśli.
Annie wróciła cała i zdrowa. Dobra, cała i zdrowa fizycznie, bo psychicznie była zniszczona. Panicznie bała się wszystkiego. Kiedy leżeliśmy w łóżku i nagle okno zamknęło się z impetem, krzyczała długo i głośno. Bała się również burzy, nie było już mowy o bieganiu w deszczy. I pocałunkach.
Na stresujące i przerażające chwile reagowała dziwnie - raz płakała, raz śmiała się w głos (sytuacja nigdy nie była odpowiednia), krzyczała, chowała twarz w dłonie, nieraz w ogóle nieruchomiała. Nauczyliśmy się z tym radzić, odtąd to ja byłem jej bramą do zdrowia psychicznego.
Drugie Igrzyska były równie okropne, ale miałem cel i pewną obietnicę, która sprawiała, że patrzyłem na tę sytuację nieco pogodniej - za pomoc w ucieczce Katniss z areny, ja również miałem przeżyć. Przeżycie oznaczało to, że znowu zobaczę swoją miłość.
Annie szła ku mnie, wolno, z uśmiechem na twarzy i rękoma zaciśniętymi na bokach materiału. Na prawdę była szczęśliwa.Co prawda zawsze wyobrażałem sobie ją w białej kreacji z niebieskimi elementami, ale zielona suknia była jeszcze piękniejsza, podkreślała kolor jej oczu. Kiedy nareszcie dołączyła do mnie, Dalton, kowboj z Dziesiątki, rozpoczął ceremonię (prowadził ją on, gdyż przypominała te z jego Dystryktu). Jakiż byłem szczęśliwy, mając tę kobietę u swojego boku, wiedząc, że za chwilę będzie tylko moja. Muzyka grana przez skrzypka, rozluźniała mnie na tyle, że wcale się nie stresowałem.
Podczas przysięgi zarzucono nam na ramiona sieć uplecioną z długich źdźbeł trawy. Tradycja Czwartego Dystryktu wyraźni głosi, że to przyszła panna młoda musi sama upleść to nakrycie - dlatego Annie przesiedziała nad nim wieczór, uprzedzający nasz ślub. Kilka lat temu moja mama uczyła ją tej sztuki (Mags też miła w tym swój udział), dlatego nasze nakrycie przypominało mi o rodzinie.
Po przysiędze przyszedł czas na moczenie palców w słonej wodzie i dotykanie nimi ust partnera, podczas, gdy cała zaczęła śpiewać starą pieśń - przygotowującą przyszłych małżonków do morskiej podróży - po chwili my również się przyłączyliśmy, ściskając się za ręce. I w końcu mogłem ją pocałować.
Przed północą przynieśli wielki tort, był na prawdę piękny i przepyszny. Kiedy zobaczyłem go z bliska, bo Annie pociągnęła mnie tam od razu, doszedłem do wniosku, że musiało być to dzieło Peety (było mi go strasznie szkoda). Kiedy tak patrzyłem na ten wypiek, idealny, przemyślany i dopracowany, na usta cisnęło mi się tylko jedno słowo "arcydzieło". Nie dało się inaczej tego opisać.
Przetańczyliśmy całą noc - razem, osobno, z innymi ludźmi. Wcale nie przeszkadzały mi kamery, rejestrujące wszystkie nasze kroki, by następnie użyć tego do Propagit. Cieszyłem się również, widząc rozluźnioną i uśmiechniętą Katniss, ufałem, że była prawdziwie szczęśliwa.
Wczesnym porankiem, wymknęliśmy się do swojej kwatery, chichocząc i nie skąpiąc sobie pocałunków. Wpadliśmy z wielkim hukiem na drzwi, a następnie na pryczę. Odrywaliśmy się od siebie jedynie na krótkie chwilę - by zaczerpnąć powietrza tudzież pozbyć się kolejnej części garderoby; ściąganie z niej tej sukni było dla mnie przyjemnością (szczególnie, że pod spodem czekała na mnie rozgrzana i delikatna skóra Annie).
Wojna jest dla mnie bolesna ale również piękna i owocna - czy w innej sytuacji również mógłbym poślubić Annie i nie narazić się na gniew Prezydenta Snowa? W końcu byłem jego towarem. Już nigdy więcej nie będę i ta myśl podnosi mnie na duchu, gdy stoję tu tak, w wodzie po pas, wymachując trójzębem.
Oddech Annie pachniał miętą, którą jadła garściami, zmieszaną z czymś słonawym - może rybą albo morską wodą. Jej usta smakowały tak samo i za pierwszym razem i za ostatnim. Lubiłem czuć jej oddech - to na policzku, to na karku, ostatecznie na ustach.
Ostatnim wspomnieniem wracam do jej warg, miękkich i delikatnych, tworzących idealne połączenie z moimi. Dosłownie, w tym momencie, czuję miłe mrowienie, pozostawione przez jej całusy, chociaż przecież jest bardzo daleko stąd. Słyszę chyba nawet jej uroczy śmiech... Nawiasem mówiąc, jej pocałunki, odkąd pierwszy raz to zrobiliśmy, stały się moim uzależnieniem i potem już nie wyobrażałem sobie dnia bez poczucia jej warg na swoich. Wydarzyło się to pewnej pochmurnej niedzieli, kiedy wszyscy pozamykali się w domach, a my biegaliśmy w deszczu, czując się, jak jedyni ludzie na świecie. Darowaliśmy sobie pływanie, lepiej nie kusić losu, wdrapaliśmy się na dach starego domu ( to z perspektywy czasu wydaje mi się równie lekkomyślne, jak pływanie podczas burzy, ale wtedy takie nie było ). Woda przesiąknęła przez nasze ubrania nie zostawiając na nich ani suchej nitki. Włosy Annie targał wiatr, zarzucając je jej na twarz - mokre pasma przyklejały się w różnych pozycjach do jej policzków i czoła, a ona raz za razem odgarniała je z twarzy. Ciemne chmury prawie w całości przysłoniły niebo - tylko jeden nieśmiały promień wyłonił się zza nich i pozostawiał słoneczny poblask na buzi Annie. Dziewczyna wyglądała tak pięknie, że zrobiłbym głupotę, wciąż stojąc daleko od niej. Kiedy podszedłem do dziewczyny, kręciła się wokół własnej osi z rękoma u góry. Położyłem więc dłonie na jej biodrach - zatrzymując ją tym samym - i zacząłem tańczyć z nią, a kiedy odwróciła się do mnie, spojrzała mi głęboko w oczy i splotła palce na moim karku... nawet nie zdążyłem pomyśleć i po prostu przyciągnąłem ją do siebie. Krople deszczu zawzięcie usiłowały przedostać się między nasz, ale byliśmy bardzo blisko siebie, a ja z uporem przyciskałem usta mocniej do jej warg. Było to piękne kilka sekund, pech chciał, że następnego dnia wylosowano mnie na Głodowe Igrzyska.
Woda chlapie z wszystkich stron, moczy mi ostatni suchy kawałek ubrania, wpada do oczu i rwie na boki. Z głębi korytarza słyszę wrzask, pośpiesznie patrzę w tamtą stronę, by zobaczyć, do kogo należy, ale widzę jedynie ciemność - w tym miejscu ogólnie panuje ciemność, nie licząc tego klapy u góry, prowadzącej do miasta. Z rozszarpanej rany na plecach cieknie mi krew. Czuję swój bliski koniec, ale adrenalina nie opuszcza mnie ani na chwilę. Powalam jednego jaszczuro - człowieka, ale następny się na mnie rzuca, wbijam mu w brzuch trójząb.
Z góry dochodzi do mnie głos Katniss, musiała dostrzec coś, czego ja nie zdążyłem.
- Łykołak, łykołak, łykołak - mówi słabym, łamliwym głosem, a ja zdążam kątem oka dostrzec twarz Katniss, zanim zrzuca w dół Holo, które potem leci proso na mnie i nagle
➳➳➳