Wciąż pamiętam dzień, w którym pierwszy raz umknęłam poza granice Dystryktu Dwunastego do zielonego lasu - tętniącego życiem, lepszego świata, w którym nietrudno o jedzenie, a i czujesz się bezpieczniejszy, niż w zasięgu wzroku Kapitolu.
Musiałam wstać wczesnym porankiem, gdy słońce dopiero zaczęło wchodzić na horyzont, barwiąc niebo rozkosznymi kolorami - pomarańczą, czerwienią, a nawet fioletem. Te miękkie kolory, które zaraz po przebudzeniu dostrzegłam przez okno, sprawiły, że wstało mi się jeszcze przyjemniej, wiedząc, że na chwilę uciekamy z Dystryktu. Będziemy o kilka kroków bliżej słońca, pomyślałam.
Tata zarzucił mi na ramiona przydużą myśliwską kurtkę, która wszędzie miała poukrywane małe kieszonki, by można było bezpiecznie przechowywać drobne rzeczy, których za żadne skarby świata nie chciało się zgubić. Jak na przykład srebrny pierścionek mamy, który jest w rodzinie od pokoleń, a mama podarowała go ojcu. "Byś zawsze miał coś, co będzie ci o mnie przypominało, w razie gdybyś..."
Oczywiste, że wówczas chodziło jej o zagrożenie, jakie wiąże ze sobą nielegalne polowanie.
Po dzisiejszy dzień mam ten pierścionek. Schowany głęboko, odseparowany od wszystkich. Prawdę mówiąc nawet go nie wyciągam. W zasadzie nie pamiętam czy kiedykolwiek wyszedł poza maleńką, przetartą kieszonkę kurtki taty.
Nie było zimno. Bynajmniej. Wręcz odwrotnie, bo było bardzo ciepło. Ale tata nigdy nie polował bez niej.
Na nogi założyłam specjalne buty ze skóry, elastyczne i dopasowujące się do stopy, które ojciec kupił na ćwieku. Dał za nie dwie wiewiórki, trzy ryby i wiaderko poziomek. Nie wiem jak wynegocjował taką niską cenę, to robota pierwsza klasa. Te buty, wytrzymałe i wygodne, kosztowały zdecydowanie więcej. To pewnie dlatego, że wszyscy na ćwieku bardzo go lubili i szanowali. Obuwie dobrze się sprawowało.
Zanim w ogóle przekroczyliśmy próg naszego skromnego domu, tata zagrodził mi drogę, odgarnął jeden z warkoczy do tyłu i powiedział:
- Musisz wiedzieć, że w teorii takie wyprawy są bardzo niebezpieczne. Grożą nawet śmiercią, jeśli strażnicy pokoju cię przyłapią. W najlepszym wypadku wychłostają cię. Aczkolwiek trażnicy też są ludźmi i pragną świeżego mięsa, wobec tego trochę przymykają oko na wyprawy kilku mieszkańców. Dlatego w praktyce jest, jeśli można to tak nazwać, bezpieczniej. Niemniej jednak nigdy nie myśl o bezpieczeństwie, jako o czymś osiągalnym i zapewnionym. Nigdy nic nie wiadomo, dlatego miej oczy szeroko otwarte.
- Wiem to. Nie boję się - odparłam pośpiesznie, chcąc grać dorosłą. Chyba nawet myślałam w taki sposób, nie bałam się. Nie aż tak, jakby można było przypuszczać...
Kiedy podeszliśmy pod płot, tata przystanął i przyłożył palec do ust. To wymowny znak, który oznacza, że trzeba być cicho. I zaczęliśmy nasłuchiwać charakterystycznego dźwięczenia płotu pod napięciem. Po minucie głuchej ciszy, zakłóconej jedynie szelestem liści, rozejrzeliśmy się i pośpiesznie przeczołgaliśmy pod poluzowanymi drutami. Na ogół nie płynął tędy prąd. Choć przecież powinien. A kiedy go nie było, płot stawał się zwykłym kawałkiem drutu, zupełnie nieszkodliwym. Tata nauczył mnie odruchu nasłuchiwania. I dobrze, bo czasem, przez zrządzenie losu, prąd jednak płynął i wystarczyłoby muśniecie palcem, a padłabym, usmażona.
- Spójrz - powiedział, gdy byliśmy już w takim miejscu, że zewsząd okrążał nas las - tu rosną jagody. Zerwij je.
Oczy zapewne mi zabłysły. Moja ręka automatycznie wystrzeliła w ich kierunku. Nie pomyślałam o obejrzeniu owocu, od razu skierowałam dłoń do ust.
- Jesteś pewna, Katniss? Nie działasz zbyt szybko? Pomyśl.
Zmarszczyłam brwi i wbiłam wzrok w fioletowe, słodkie kulki. Ile miałam lat? Może dziewięć. Nie potrafiłam wówczas zrozumieć niektórych rzeczy. Dla mnie jagoda była zwykłą jagodą, nie pomyślałabym, że może służyć jako broń lub trucizna w walce, co przecież później wykorzystałam na siedemdziesiątych czwartych Igrzyskach, lub że może zabić mnie, jeśli tylko kropelka soku spadnie na mój język albo będzie miało jakikolwiek kontakt z moimi błonami śluzowymi.
- Chcę ci tylko przypomnieć, że musisz mieć oczy szeroko otwarte. Jest pewien owoc, który szalenie przypomina ten, który trzymasz w ręku. Łykołak - urwał i wpatrywał się we mnie, dając mi czas na przetworzenie informacji. - Jest trujący. Zabija w jedną chwilę, a wystarczy jedna kuleczka. Tak maleńka jak ta - wskazał palcem na moją dłoń, a ja automatycznie wyrzuciłam je na ziemię, jakby sam styk ze skórą mógłby zrobić mi krzywdę.
- Te są w porządku. Możesz je zjeść.
- A te rośliny - schylił się, żeby zerwać je - są lecznicze. Mama na pewno się ucieszy z nowych zapasów. Mogą uratować życie kiedy na przykład pożądlą cię osy gończe. Tutaj zdarza się to rzadko, ale można być ubezpieczonym, bo przecież różnie to bywa.
Uśmiechnął się, gdy się wyprostował, ale w jego twarzy potrafiłam dostrzec cień bólu. Praca, polowanie. To wszystko bardzo go męczyło. Wyglądał na steranego. Mimo wszystko wiem, że sprawiało mu to przyjemność, bo czuł się tu w pewien sposób wolny niczym ptak. Dystrykt Dwunasty był przyciasną klatką, ogrodzenie zamknięciem, przez które da się przecisnąć, jeśli się spróbuje i jeśli jest się człowiekiem odważnym, a las był... wolnością. A to wolności przecież Kapitol boi się najbardziej. Dla mnie później również.
Przycisnęłam do piersi książkę. Rodzinny zielnik, w którym opisane było wiele roślin. Tata powiedział, że mam go dobrze pilnować. Nie wolno mi go zgubić, bo kiedyś być może ta wiedza mi się przyda. I pilnowałam ją nawet po śmierci taty. Często wertowałam pożółkłe stronice księgi, usiłując zapamiętać opisy roślin, a następnie szukałam ich po lesie. Nieraz siedziałam godzinami, przyglądając się znalezionemu okazowi, żeby upewnić się czy to na pewno to. Tata zwykł mówić, że każdy nierozważny ruch może zabić, bo czasem wydawałoby się jadalne rośliny mogą być trujące, a zwykłe chwasty mogą być lekarstwem. To właśnie uratowało Peetę na naszych pierwszych Igrzyskach Głodowych.
Kiedy przekartkowywałam książkę, wyczuwałam niewidzialne ślady i zapach ojca gdzieś między kartkami. Wpatrując się w pochyłe litery, wzruszałam się, przypominając sobie osobę, która nauczyła mnie tak wiele.
***
Tata trzymał mnie za rękę. Jego dłonie były duże, mocne, ciepłe, ale też szorstkie od niezliczonych godzin, spędzonych pod ziemią, w kopalni, w której później przyszło mu umrzeć...
Szliśmy, przyglądaliśmy się różnym roślinom, a ja czasem otwierałam książkę, aby znaleźć w niej dany gatunek. Cieszyłam się, gdy tata potwierdzał moje przypuszczenia - owoc, który wskazałam, był jadalny, liście, które zerwałam mają działanie odkażające. Pozbierałam więc je i schowałam do małej torebki. Pomyślałam wówczas, że Prim ucieszy się, kiedy przyniosę jej prezent w postaci leśnych słodyczy, a mamie rośliny, z których przyrządzi specyfiki. Tak jak tata to robi. Przynosi mamie coś z lasu. To taki symboliczny podarunek, ale mama za każdym razem wzrusza się do tego stopnia, że jedna czy dwie łzy spływały po jej rumianych policzkach. Kiedy teraz o tym myślę, do głowy przychodzi mi, że to - oprócz aktu miłości - mogło być swego rodzaju trofeum. Coś jak dowód zaradności ojca, który wymknął się z lasu, co jest zakazane, i przeżył, nie został pojmany przez władze. Swoisty dowód życia.
- Chodź! W tym drzewie ukryłem łuk. Jest kilka pni, starych, częściowo pustych, w których bezpiecznie schowałem broń. Może po mojej śmierci znajdziesz jeden i być może wzruszysz się, przypominając sobie swojego ojca - powiedział z uśmiechem, a ja skrzywiłam się, zastanawiając się nad jego słowami. "Jak może umrzeć? Zostawiłby nas? Wtedy i my byśmy umarły". Nie powiedziałam nic. Odwzajemniłam uśmiech, choć sztucznie, bo przecież on szczerzył zęby bardzo szeroko, więc nie mogłam się ot tak rozkleić. Na chwilę schowałam twarz za gruby szal i uroniłam jedną łzę.
- Tutaj schowałam też jeden egzemplarz dla ciebie, Katniss.
I tym razem uśmiechnęłam się szczerze. Łuk. Mój własny łuk, wykonany przez mocne, zaradne ręce. Wskazał mi palcem na pusty, zwalony pień drzewa. Otwór był przykryty zielonymi liśćmi, patykami i wyrwanym mchem, misternie poupychanym przy wlocie. Delikatnie odgarnęłam zasłonę i zajrzałam wgłąb skrytki. Musiałam położyć się na ziemi i wsunąć do środka po ramiona, a następnie jak najdalej wyciągnąć rękę, żeby dosięgnąć łuku. Wysunęłam się, położyłam na ziemi i wsunęłam z powrotem. Powtórzyłam tę czynność z większym łukiem i dwoma kołczanami ze strzałami.
Przejeżdżałam raz za razem po drewnianym, gładkim majdanie, póki tata nie zabrał mi go, żeby go przygotować. Później włożył też swój majdan pomiędzy nogi, nagiął go i założył cięciwę na swój, większy i potężniejszy, niż moja dziecięca wersja.
Usiadłam na ziemi, objęłam nogi rękami i wpatrywałam się w ojca, który władał bronią, jakby była naturalnym przedłużeniem jego kończyn, chciałam nasycać umysł wiedzą. Pamiętam, że wtedy pomyślałam, że kiedyś chcę być taka jak on! Silna, zaradna, tak bardzo inteligentna. I odważna.
I tak wpatrywałam się w niego, kiedy celował do drugiej wiewiórki, którą miał później sprzedać piekarzowi w mieście. Stał wówczas przede mną, w wielkim skupieniu, i nawet bym nie pomyślała, że za dwa, trzy lata już nie będzie go z nami, bo wybuch w kopalni rozerwie go na strzępy, a on stanie się nieżywy, jak wiewiórka, którą trafił w oko, a ja będę musiała przejąc jego obowiązki, żebyśmy mogły przeżyć.
Kiedy była moja kolej wstałam, trzymając w dłoni łuk. Ustawiłam się w pozycji, którą podpatrzyłam u niego. Już nawet wyciągnęłam strzałę, a jej rowek założyłam na cięciwę. I starałam się być na prawdę bardzo, bardzo poważna i pewna w tym, co miałam zamiar wtedy zrobić, ale za żadne skarby nie potrafiłam uspokoić lub chociaż ukryć trzęsących się dłoni. Tata tylko uśmiechnął się pod nosem i powiedział, że mam czas na naukę, że nie opanuję tego od razu, bo jest to bardzo trudne, więc nie mam się co stresować. A później dodał "nie musisz dorastać zbyt szybko". Szkoda, że jednak musiałam dorosnąć, będąc dzieckiem. Ale wtedy, w tym miłym momencie mojego życia, nie wiedziałam tego i chyba żyło mi się lepiej z takim przekonaniem. Z myślą, że tata zawsze będzie, że nie będę musiała sama dbać o rodzinę, i tylko będę się spokojnie uczyć.
Pierwsza próba była straszna. Ale tata zapewniał mnie, że tak będzie, bo łucznictwo to twardy orzech do zgryzienia. Zgubiłam jedną strzałę, która poleciała przed siebie w gęstwinę i nie potrafiłam wymuskać jej spomiędzy ostrych gałęzi. Druga próba była lepsza, bo prawie trafiłam w jabłko, które tata postawił na jednym ze zwalonych drzew, ale jednak chybiłam o dwa centymetry, strzała dobiła do drzewa i przełamała się wpół, a ja wcześniej zraniłam się w przedramię cięciwą, gdy ją zwalniała.
Trzecią próbę zaliczyłam do udanych.
- Nie stresuj się, zepnij mięśnie, celuj, skup się!
I trafiłam w jabłko, strzała przepołowiła owoc, który zwalił się z pnia, na którym je postawiono. Klasnęłam w ręce i automatycznie wtuliłam się w człowieka, stojącego za mną. Sięgałam mu zaledwie do klatki piersiowej, ale to dobrze. W kojącej ciszy i spokoju, ofiarowywanemu nam przez las, słyszałam bicie jego serca. "Dobrze", powtarzał mi cicho. "Dobrze, jestem dumny. Jeszcze będziesz świetna, czuję to".
Pracowaliśmy i ćwiczyliśmy jeszcze może przez godzinę, a następnie ruszyliśmy w drogę. Tata ustrzelił jeszcze dwie kolejne wiewiórki i trzy zające, które schowałam do torby. W drodze nad jezioro, ojciec nagle stanął, wpatrując się w mały punkt ponad moją głową - gdzieś wysoko na gałęzi siedział ptak, jak wytłumaczył mi tata, Kosogłos. I to był pierwszy raz, gdy zobaczyłam to ciekawe stworzenie, którym dane mi później było się stać. Dowiedziałam się skąd się wzięły i jakie niezwykłe umiejętności posiadały.
- Więc zaśpiewaj - powiedziałam z uśmiechem. - Chcę usłyszeć, jak powtarzają po tobie.
Czy chcesz, czy chcesz
Pod drzewem skryć się?
Tu zawisł ten, co troje zginęło z jego mocy.
Dziwnie już tutaj bywało,
Nie dziwniej więc by się stało,
Gdybyśmy się spotkali pod wisielców drzewem o północy.
Czy chcesz, czy chcesz
Pod drzewem skryć się?
Choć trup ze mnie już, uwolnię cię od przemocy.
Dziwnie już tutaj bywało,
Nie dziwniej więc by się stało,
Gdybyśmy się spotkali pod wisielców drzewem o północy.
W ciszy i skupieniu wsłuchiwałam się w ciepły, ale głęboki głos taty, w słowa, które usiłowałam zrozumieć i w piękną, łatwą melodię, którą od razu załapałam. Kiedy skończył, patrzyłam na ptaki, które zleciały się na pobliskie drzewa, gdy usłyszały piosenkę, oczekując na podjęcie przez nie melodii. Ale nic się nie wydarzyło, ptaki milczały. Okazało się, że i one oczekiwały na dalszy ciąg, na kolejne minuty wsłuchiwania się w głos mężczyzny, ale kiedy zorientowały się, że to koniec, zaczęły wyśpiewywać swoją wersję drzewa wisielców. Na prawdę byłam zachwycona. To nowe doświadczenie, szalenie umilające czas. Później przez cały czas śpiewałam w głos różne piosenki - począwszy od starej jak świat pieśni o dolinie, którą wykonywałam przed klasą w pierwszym dniu szkoły, przez piosenki, które kiedyś nauczył mnie tata, do tej nowej, która na dobre wszyła mi się w głowę. Ptaki mi wtórowały. One też musiały być zachwycone. Niewiele osób wybiera się w te rejony, a jak już, to na pewno nie marnują czasu i energii na śpiew. To tata zakorzenił we mnie miłość do muzyki. To ona osładzała nam życie, istniała w naszym domu całymi dniami, a i nocami, gdy budziłyśmy się z koszmaru, ja lub moja siostra. Wszyscy śpiewaliśmy, dlatego zdziwiłam się raz, gdy mama zabroniła mi śpiewać drzewo wisielców, a ja zrozumiałam dlaczego dopiero, gdy byłam starsza i w końcu pojęłam znaczenie słów.
Kiedy tata zmarł, muzyka umarła razem z nim. Powróciła do mnie dopiero później, w najgorszych momentach.
Uparłam się, że chcę zobaczyć jezioro. Tata opowiadał o jego pięknie, o czystej wodzie i pozytywnej energii, która tam panuje. Widząc słońce, wiszące nad głową, rozjarzone i grzejące, jeszcze bardziej chciałam tam iść.
Na miejscu, gdy pierwszy raz zobaczyłam cały krajobraz, nie zawiodłam się. Od tamtej sekundy wiedziałam, że to będzie nasze specjalne miejsce, do którego warto powracać dla samych, choćby, wspomnień. Wiatr tam wiał nieco mocniej, ale pachniało jakąś, pewnego rodzaju, świeżością i rześkością. Ściągnęłam buty i skarpetki, po czym weszłam do wody po kostki, dalej się bałam, póki co. Tata dołączył do mnie.
- Widzisz to? - wskazał na roślinę, pływającą po gładkiej tafli. - To strzałka wodna. Od jej nazwy pochodzi twoje imię - powiedział. - Głód nie zajrzy ci w oczy, jeśli uda ci się odnaleźć siebie - dodał żartobliwie, a ja mimowolnie się zaśmiałam. Więc następną godzinę brodziliśmy w jeziorze, nogami wygrzebując z mułu korzenie tej rośliny i rozmawiając o innych, które można znaleźć, jeśli się dobrze szuka.
- Kiedyś nauczę cię pływać - zapewnił mnie, kiedy wycieraliśmy nogi brudnym ręcznikiem, który upchał w torbie. - Nie dziś, bo trzeba wracać, powoli robi się późno, a przed nami długa droga do domu.
Droga powrotna była równie przyjemna. Gdy przeczołgaliśmy się pod poluzowanym fragmentem ogrodzenia, pomyślałam, że nie chcę wracać do miasta, że chcę zamieszkać w lesie, bo tam jest moje miejsce. Nogi bolały mnie po tych wszystkich kilometrach, które przebyliśmy, ale nie przeszkadzało mi to, był to miły, kojący ból.
W mieście wstąpiliśmy do piekarza, który zabrał wiewiórki, a dał nam chleb, uśmiechnął się ciepło i wręczył mi ciastko z wymalowanymi niebieskimi, ładnymi kwiatkami, zupełnie za darmo. Weszliśmy też na Ćwiek.
Nie mogłam przestać myśleć o tamtym miejscu. Moje najlepsze wspomnienia z dzieciństwa są zielone, osłodzone dzikimi owocami, pachną świeżością, trawą i jeziorem, czuć w nich wolność i słychać głos taty, szum liści i wody oraz rozćwierkane Kosogłosy.
Jakoś tak przyjemnie mi się to pisało!:)
Nie ukrywam, że troszkę zainspirował mnie jeden fanowski fimik "The Hunger Games: The Hanging Tree" To jest serio dobre. Polecam, jeśli ktoś nie widział!
Usiadłam na ziemi, objęłam nogi rękami i wpatrywałam się w ojca, który władał bronią, jakby była naturalnym przedłużeniem jego kończyn, chciałam nasycać umysł wiedzą. Pamiętam, że wtedy pomyślałam, że kiedyś chcę być taka jak on! Silna, zaradna, tak bardzo inteligentna. I odważna.
I tak wpatrywałam się w niego, kiedy celował do drugiej wiewiórki, którą miał później sprzedać piekarzowi w mieście. Stał wówczas przede mną, w wielkim skupieniu, i nawet bym nie pomyślała, że za dwa, trzy lata już nie będzie go z nami, bo wybuch w kopalni rozerwie go na strzępy, a on stanie się nieżywy, jak wiewiórka, którą trafił w oko, a ja będę musiała przejąc jego obowiązki, żebyśmy mogły przeżyć.
Kiedy była moja kolej wstałam, trzymając w dłoni łuk. Ustawiłam się w pozycji, którą podpatrzyłam u niego. Już nawet wyciągnęłam strzałę, a jej rowek założyłam na cięciwę. I starałam się być na prawdę bardzo, bardzo poważna i pewna w tym, co miałam zamiar wtedy zrobić, ale za żadne skarby nie potrafiłam uspokoić lub chociaż ukryć trzęsących się dłoni. Tata tylko uśmiechnął się pod nosem i powiedział, że mam czas na naukę, że nie opanuję tego od razu, bo jest to bardzo trudne, więc nie mam się co stresować. A później dodał "nie musisz dorastać zbyt szybko". Szkoda, że jednak musiałam dorosnąć, będąc dzieckiem. Ale wtedy, w tym miłym momencie mojego życia, nie wiedziałam tego i chyba żyło mi się lepiej z takim przekonaniem. Z myślą, że tata zawsze będzie, że nie będę musiała sama dbać o rodzinę, i tylko będę się spokojnie uczyć.
Pierwsza próba była straszna. Ale tata zapewniał mnie, że tak będzie, bo łucznictwo to twardy orzech do zgryzienia. Zgubiłam jedną strzałę, która poleciała przed siebie w gęstwinę i nie potrafiłam wymuskać jej spomiędzy ostrych gałęzi. Druga próba była lepsza, bo prawie trafiłam w jabłko, które tata postawił na jednym ze zwalonych drzew, ale jednak chybiłam o dwa centymetry, strzała dobiła do drzewa i przełamała się wpół, a ja wcześniej zraniłam się w przedramię cięciwą, gdy ją zwalniała.
Trzecią próbę zaliczyłam do udanych.
- Nie stresuj się, zepnij mięśnie, celuj, skup się!
I trafiłam w jabłko, strzała przepołowiła owoc, który zwalił się z pnia, na którym je postawiono. Klasnęłam w ręce i automatycznie wtuliłam się w człowieka, stojącego za mną. Sięgałam mu zaledwie do klatki piersiowej, ale to dobrze. W kojącej ciszy i spokoju, ofiarowywanemu nam przez las, słyszałam bicie jego serca. "Dobrze", powtarzał mi cicho. "Dobrze, jestem dumny. Jeszcze będziesz świetna, czuję to".
Pracowaliśmy i ćwiczyliśmy jeszcze może przez godzinę, a następnie ruszyliśmy w drogę. Tata ustrzelił jeszcze dwie kolejne wiewiórki i trzy zające, które schowałam do torby. W drodze nad jezioro, ojciec nagle stanął, wpatrując się w mały punkt ponad moją głową - gdzieś wysoko na gałęzi siedział ptak, jak wytłumaczył mi tata, Kosogłos. I to był pierwszy raz, gdy zobaczyłam to ciekawe stworzenie, którym dane mi później było się stać. Dowiedziałam się skąd się wzięły i jakie niezwykłe umiejętności posiadały.
- Więc zaśpiewaj - powiedziałam z uśmiechem. - Chcę usłyszeć, jak powtarzają po tobie.
Czy chcesz, czy chcesz
Pod drzewem skryć się?
Tu zawisł ten, co troje zginęło z jego mocy.
Dziwnie już tutaj bywało,
Nie dziwniej więc by się stało,
Gdybyśmy się spotkali pod wisielców drzewem o północy.
Czy chcesz, czy chcesz
Pod drzewem skryć się?
Choć trup ze mnie już, uwolnię cię od przemocy.
Dziwnie już tutaj bywało,
Nie dziwniej więc by się stało,
Gdybyśmy się spotkali pod wisielców drzewem o północy.
W ciszy i skupieniu wsłuchiwałam się w ciepły, ale głęboki głos taty, w słowa, które usiłowałam zrozumieć i w piękną, łatwą melodię, którą od razu załapałam. Kiedy skończył, patrzyłam na ptaki, które zleciały się na pobliskie drzewa, gdy usłyszały piosenkę, oczekując na podjęcie przez nie melodii. Ale nic się nie wydarzyło, ptaki milczały. Okazało się, że i one oczekiwały na dalszy ciąg, na kolejne minuty wsłuchiwania się w głos mężczyzny, ale kiedy zorientowały się, że to koniec, zaczęły wyśpiewywać swoją wersję drzewa wisielców. Na prawdę byłam zachwycona. To nowe doświadczenie, szalenie umilające czas. Później przez cały czas śpiewałam w głos różne piosenki - począwszy od starej jak świat pieśni o dolinie, którą wykonywałam przed klasą w pierwszym dniu szkoły, przez piosenki, które kiedyś nauczył mnie tata, do tej nowej, która na dobre wszyła mi się w głowę. Ptaki mi wtórowały. One też musiały być zachwycone. Niewiele osób wybiera się w te rejony, a jak już, to na pewno nie marnują czasu i energii na śpiew. To tata zakorzenił we mnie miłość do muzyki. To ona osładzała nam życie, istniała w naszym domu całymi dniami, a i nocami, gdy budziłyśmy się z koszmaru, ja lub moja siostra. Wszyscy śpiewaliśmy, dlatego zdziwiłam się raz, gdy mama zabroniła mi śpiewać drzewo wisielców, a ja zrozumiałam dlaczego dopiero, gdy byłam starsza i w końcu pojęłam znaczenie słów.
Kiedy tata zmarł, muzyka umarła razem z nim. Powróciła do mnie dopiero później, w najgorszych momentach.
Uparłam się, że chcę zobaczyć jezioro. Tata opowiadał o jego pięknie, o czystej wodzie i pozytywnej energii, która tam panuje. Widząc słońce, wiszące nad głową, rozjarzone i grzejące, jeszcze bardziej chciałam tam iść.
Na miejscu, gdy pierwszy raz zobaczyłam cały krajobraz, nie zawiodłam się. Od tamtej sekundy wiedziałam, że to będzie nasze specjalne miejsce, do którego warto powracać dla samych, choćby, wspomnień. Wiatr tam wiał nieco mocniej, ale pachniało jakąś, pewnego rodzaju, świeżością i rześkością. Ściągnęłam buty i skarpetki, po czym weszłam do wody po kostki, dalej się bałam, póki co. Tata dołączył do mnie.
- Widzisz to? - wskazał na roślinę, pływającą po gładkiej tafli. - To strzałka wodna. Od jej nazwy pochodzi twoje imię - powiedział. - Głód nie zajrzy ci w oczy, jeśli uda ci się odnaleźć siebie - dodał żartobliwie, a ja mimowolnie się zaśmiałam. Więc następną godzinę brodziliśmy w jeziorze, nogami wygrzebując z mułu korzenie tej rośliny i rozmawiając o innych, które można znaleźć, jeśli się dobrze szuka.
- Kiedyś nauczę cię pływać - zapewnił mnie, kiedy wycieraliśmy nogi brudnym ręcznikiem, który upchał w torbie. - Nie dziś, bo trzeba wracać, powoli robi się późno, a przed nami długa droga do domu.
Droga powrotna była równie przyjemna. Gdy przeczołgaliśmy się pod poluzowanym fragmentem ogrodzenia, pomyślałam, że nie chcę wracać do miasta, że chcę zamieszkać w lesie, bo tam jest moje miejsce. Nogi bolały mnie po tych wszystkich kilometrach, które przebyliśmy, ale nie przeszkadzało mi to, był to miły, kojący ból.
W mieście wstąpiliśmy do piekarza, który zabrał wiewiórki, a dał nam chleb, uśmiechnął się ciepło i wręczył mi ciastko z wymalowanymi niebieskimi, ładnymi kwiatkami, zupełnie za darmo. Weszliśmy też na Ćwiek.
Nie mogłam przestać myśleć o tamtym miejscu. Moje najlepsze wspomnienia z dzieciństwa są zielone, osłodzone dzikimi owocami, pachną świeżością, trawą i jeziorem, czuć w nich wolność i słychać głos taty, szum liści i wody oraz rozćwierkane Kosogłosy.
➳➳➳
Jakoś tak przyjemnie mi się to pisało!:)
Nie ukrywam, że troszkę zainspirował mnie jeden fanowski fimik "The Hunger Games: The Hanging Tree" To jest serio dobre. Polecam, jeśli ktoś nie widział!