Nie potrafię oddychać, choć uparcie usiłuję zaczerpnąć powietrza. Powietrze jednak nieznośnie kłuje mnie w gardle, więc tylko zaciskam wargi, wgryzając się w nie zębami. Czuję smak krwi, która wypełnia moje usta i powoli spływa po brodzie.
Obraz zaciemnia się coraz szybciej, aż w końcu czuję coś w rodzaju przerażenia, więc zaciskam również powieki. Moje dłonie wędrują w kierunku głowy, palce automatycznie zaplątują się we włosy. Ciągnę za ich końcówki, żeby bólem oddalić obrazy, które zaczynają malować się na czarnym tle. Kiedy otwieram oczy, wcale nie odczuwam ulgi. Co prawda odzyskałem wzrok, ale kiedy widzę rzeczywistość, wzbiera we mnie jeszcze większy gniew i przerażenie.
To, co stoi przede mną, zbliża się wolnymi, rozlazłymi krokami. Jej wydłużona sylwetka sunie przed siebie - z każdą sekundą coraz szybciej. Ciągnie za sobą pelerynę z ciemnych, długich, poplątanych włosów, które zwisają swobodnie po obu stronach jej pyska. Kąciki ust ma groteskowo rozszerzone.
- Peeta! - chrypie i przyśpiesza, widząc, jak wstaję. Wyciąga ku mnie chude dłonie, ozdobione długimi, szpiczastymi, nierównymi pazurami. Przy każdym kroku zostawia na posadzce krwawe plamki, które sączą się z kilku zaropiałych ran na jej skórze.
Stoję w rozkroku i rozpościeram palce - gotowe, by ją nimi skrzywdzić. Zrobię to gołymi pięściami. Tu i teraz.
Już prawie jest przy mnie. A ja wcale nie uciekam, tylko odliczam w myślach sekundy do spotkania z nią twarzą w twarz. Każdy jej jeden krok to jedna sekunda i mój głęboki oddech, który pali mnie w płucach.
Słyszę jej głośne kroki. Słyszę nawet jej zasapany oddech i serce, które łomocze o żebra. Tak jest cicho.
Wbija we mnie wzrok i szepcze coś pod nosem, ale nie jestem w stanie dosłyszeć żadnego słowa. Jej serce bije bardzo głośno i to wpędza mnie w jeszcze większy gniew, bo dochodzę do wniosku, że jest wciąż żywa, a jedyne, do czego dążę w życiu, to zabicie jej. Kiedy jest dostatecznie blisko, odnajduję jej oczy i na chwilę nieruchomieję. Szare, piękne, błyszczące. Takie są. I szalenie znajome. Nie potrafię znaleźć żadnych złych wspomnień, wiążących się z tymi oczami. Karcę samego siebie, wbijając paznokcie w skórę.
Zamykam oczy, usiłując odróżnić prawdę od ułudy. Czuję dotyk na piersi i zaczynam się trząść. Odtrącam jej dłoń, wydawałoby się bardzo delikatnie. Jest nieustępliwa. Znów mnie dotyka... chyba samym koniuszkiem palca - tyle czuję. Lub aż tyle. Później przykłada całą dłoń. Usiłuję odpędzić sprzed oczu jej paskudny portret. Przytula mnie. Policzek przyciska do mojej szyi, czuję jej ciepły oddech - wbija się w moją skórę, jak maleńkie igiełki. A następnie mnie całuje. Odtrącam ją z całych sił, aż upada z hukiem na ziemię. Siadam na niej okrakiem i ze wściekłością w oczach zaciskam ręce na jej szyi. Robi się sina na twarzy, a ja wzmacniam uścisk. Rozchyla wargi, a jej oczy stają się jakby mętne, gdy ucieka z niej życie. Jej oczy, zapełnione łzami. To są oczy mojej Katniss. Puszczam jej gardło, a ona zaczyna się krztusić i próbuje złapać powietrze. I nagle zaczynam widzieć wszystkie szczegóły, które nie pozwalają mi porównywać jej do zmiecha. Usta wracają do wcześniejszego kształtu. Twarz wygląda, jak zawsze, jest piękna. Włosy leżą na ziemi, rozrzucone na kafelkach, omiatają jej twarz. Zakrywa usta rękami i zaczyna przeraźliwie kaszleć. Dłonie ma poorane bliznami - pięknymi niedoskonałościami, które przypominają mi o wcześniejszych latach, o walce, którą wygraliśmy, o ogromnej drodze, którą przebyliśmy.
Coś w głowie mówi mi, że powinienem znaleźć krzesło. I ten rozkaz przekrzykuje wszystkie złe komentarze. Wobec tego, dysząc głośno, rozglądam się za czymś stabilnym, czego mogę się złapać.
Przez oczy pełne łez patrzę na oparcie drewnianego krzesła. Lata pozostawiły na nim swoje piętno. Kiedy przesuwam po nim palcem, czuję jego szorstką powierzchnię. Przez wszystkie ataki wyżłobiłem w nim mnóstwo rowków po paznokciach. Można nawet dostrzec kilka wgłębień - tam zwykle zaciskam palce, aż zaczynają mi bieleć kości, a następnie przestaję je w ogóle czuć.
- Peeta - mówi cicho, chrypiąc. Automatycznie odwracam się w jej stronę, a wszystkie obawy, które dałem radę odpędzić, powracają z podwójną siłą. Stoi tam, mała, krucha, wystraszona, tak wygląda teraz w moich oczach. Trzyma się za szyję, a po jej policzkach płyną łzy.
Podchodzi do mnie, przytula się w moje plecy, moczy mi koszulkę. Nie ustępuje nawet wówczas, gdy zaczynam krzyczeć, przeklinać i płakać tak głośno, że zapewne słychać mnie w całym Dystrykcie.
Nigdy nie potrafię się nadziwić - jakim cudem, po przeżyciu tego, co przeżyła wciąż jest tak szalenie silna. I wierzy. W tym we mnie. Jak to jest, że zawsze mi wybacza? Kiedy się jej o to pytam, mówi, że to naturalne, że tak trzeba, bo miłość wymaga poświęceń. Zawsze mi tłumaczy, i jest święcie przekonana, że ja postąpiłbym tak samo, gdybym był na jej miejscu. Wtedy patrzę na nią, powstrzymuję łzy i na głos przyznaję jej rację.