niedziela, 17 maja 2015

Widocznie nie tylko mnie uspokaja jego bliskość

     Stoimy na głównym placu w Dwunastym Dystrykcie. Z resztą rodziców, wujków, ciotek, dziadków, sąsiadów, okrążamy liczną gromadę dzieciaków, które w zależności od wieku, stoją bliżej lub dalej sceny. Młodsze dzieci z tyłu, starsze z przodu. Ludzie w białych mundurach pilnują porządku, rozproszeni po całym terenie, z bronią gotową do wystrzału i pałkami, przywieszonymi do pasa. Na dużej, mocno oświetlonej scenie stoi przybyszka z Kapitolu. Wygląda jak Effie, ale bez problemu dostrzegam w niej coś obcego.
     Szczerzy się, ukazując rządek białych zębów. Jest ubrana w ogromne, sięgające ziemi futro, w którym aż się gubi. Wita nas słowami " Pomyślnych Głodowych Igrzysk! I niech los zawsze wam sprzyja!".
     Z tyłu na fotelach siedzą Haymitch, który opierając się o rękę, przysypia, oraz Burmistrz, który w dumnie uniesioną głową przygląda się tłumowi. Wiem, że puścili nam film na wielkim ekranie, ale nie wiem o czym jest, bo nie słyszę dźwięku, a obraz jest zniekształcony. Czuję się nieswojo i z wszystkich sił trzymam Peetę za rękę. Słyszę jak ludzie wokoło zakładają się. Rzucają monetami, dumnie wygrzebanymi z pustych kieszeni i obstawiają czyjąś zgubę. Nie rozumiem o czym mówią.
    Koncentruję wzrok na scenie. Znajdują się tam trzy fotele, mównica i dwie, szklane kule, wypełnione po brzegi mnóstwem starannie złożonych karteczek. Po co to wszystko?, myślę.
     Dzieci stojące w sektorach, oddzielonych od siebie linami są tak chude, że bez problemu można by było policzyć im wszystkie żebra. Ubrane są w brudne oraz znoszone ciuchy i stoją z buzie skierowanymi ku mównicy. Ich twarze nie kryją przerażenia. Nagle wszystko wydaje mi się nadto znajome i oczywiste. Błądzę wzrokiem po zbiorowisku i na samym końcu dostrzegam Prim, naszą córkę. Jestem przerażona do tego stopnia, że moje płuca zapomniały o swoim fizjologicznym przeznaczeniu, serce zaczęło obijać mi się o żebra.
    Kobieta stojąca na scenie mówi, że damy jak zawsze mają pierwszeństwo i podchodzi do jednej z kul. Zanurza dłoń w morzu kartek i wyciąga jedną- nieskazitelnie białą i prostą. Rozkłada ją i po wcześniejszej, stosownej pauzie, dziwnym akcentem wypowiada "Primrose Rue Mellark".      Zamieram. Czuję się tak samo, jak wtedy, gdy miałam 16 lat i wylosowano moją siostrę. Tym razem to moja córka idzie na rzeź., a w mojej głowie nie ma niczego, prócz przerażenia. Chcę wyrwać się przed siebie, zagarnąć ją, oddać bezpieczną w ręce męża i sama zgłosić się na jej miejsce, żeby po raz trzeci stanąć jako trybut na arenie, chociaż wiem, że to niemożliwe, ale Peeta trzyma mnie w żelaznym uścisku, a moje nogi wydają się jakby wtopione w chodnik.
     Krzyczę, ale nikt mnie nie słyszy. Nie mam języka i jedyne dźwięki jakie z siebie wydaję to upiorne jęki.
     Dziewczynka kieruje się ku scenie, wdrapuje się po schodach i staje obok kobiety z wątłymi rękami, splecionymi za plecami. Jest blada, podobnie jak ja, chociaż ona przypomina zjawę. Ktoś z tłumu ściska moje ramię i wbija w nie paznokcie.
     Effie w jednym momencie zamienia się w gigantycznego zmiecha z metrowymi pazurami, zębami ostrymi jak brzytwy i futrem, które wlecze za sobą metrami. Kiedy przyglądam się jego zmaltretowanemu ciału, widzę, że przypomina trupa -chude ni to zwierze ni to człowiek z żebrami wystającymi zza rozszarpanej skóry. Z pyska leje jej się gęsta krew, cuchnąca zgnilizną.
     Bez problemu zanurza zęby w szyi mojej córki i rozszarpuje ją, rzucając w publiczność mięsem. Kąsa ją raz za razem i nikt nic z tym nie robi. Dziewczynka pada jak długa, a ja nie mogę nic na to poradzić. Spełnia się mój największy koszmar.
     Zmutowane zwierze biegnie ku mnie, ale nie dobiega, bo Peeta rzuca się na nie z nożem i przebija mu serce.
     Nagle wszyscy ludzie przepoczwarzają się w ptaki, które wrzeszczą ludzkim głosem, wzywając mnie do walki. Głosem Cato, Rue, Clove, Finnicka, Cinny, Marvela, Glimmer, Glossa, Mags Brutusa, Boggsa... Skulam się na ziemi i wyję, czując ostre dzioby, wbijające się w moje ciało. Dopiero po chwili orientuję się, że wszystko cichnie, a ja znajduję się w zupełnie innym miejscu, pozornie bezpieczna. Rozglądam się i widzę, że otaczają mnie drzewa. W dłoni trzymam łuk, a na plecach mam przewieszony kołczan, wypełniony strzałami z pięknymi, kolorowymi lotkami i starymi, zdobionymi grotami.
     Jest cicho. Słońce wynurza się zza liści drzew i oświetla mniszki na łące. Klimat jest wręcz sielankowy.
     Idę przed siebie w poszukiwaniu czegoś, co posłuży mi jako punkt odniesienia do tej pogmatwanej sytuacji. Wysokie drzewa przechylają się, wskazując mi drogę.  Na końcu łąki widzę dwie postacie. Na pierwszy rzut oka nie rozpoznaję ich, ale gdy podchodzę bliżej, zauważam, że to Gale wściekły i rozjuszony w mundurze wojskowym, siedzący na moim mężu. W dłoni trzyma miecz, wycelowany w sam środek klatki piersiowej chłopaka.
     Wszędzie jest krew. Widzę, że Peeta został bestialsko pozbawiony także drugiej nogi. Dostrzegam kość o nieregularnym kształcie zakończenia, która spośród mięsa wystaje z jego uda. Moje kończyny stają się ciężkie. Czuję się jakby ktoś wmurował mnie w ścianę, która w jakiś niezwykły sposób pojawiła się nagle w środku lasu. Żołnierz zamachuje się i wbija ostrze w bezbronne ciało chłopaka. Peeta patrzy na mnie oczami wypełnionymi bólem i rozczarowaniem. Kryje się w nich również szczypta oskarżycielskiego tonu, który  przeplata się z czystą nienawiścią. Strużka krwi płynie mu z ust i kapie na biały garnitur, w który jest brany.  Chociaż stoję kilka metrów od nich, na mojej twarzy rozbryzguje się jego krew. Zalewa mi usta i oczy.  Gale zaczyna pożerać Peete. Rozcina mu brzuch i wyciąga wnętrzności. Chcę krzyczeć, ale jedyne co mogę zrobić, to patrzeć. Tkwię w letargu. Widzę, że na pozostałości po ciele mojego chłopca z chlebem, przysiadają osy gończe, które bez żadnego powodu żądlą go, zostawiając ogromne guzy na na skórze. Serce pęka mi na tysiące maleńkich kawałeczków. Czuję, że wpadam w szał. Wiatr szepcze mi do ucha bezsensowne słowa otuchy.
     Nagle Gale zamienia się w dawnego prezydenta Panem, Coriolanusa Snowa. Z nieba zaczyna lecieć deszcz białych róż. Mdlący zapach wypełnia moje nozdrza, dostaje się do szpiku kości, płynie razem z krwią... aż do serca. Szarpią mną konwulsje i wymiotuję bliżej nieokreśloną substancją.
     Budzę się z imieniem Peety na ustach. Czuję pod sobą sprężysty materac. Krzyczę i wymachuję rękami. Czuję, jak ktoś mnie łapie za przedramię, więc zaczynam wrzeszczeć jeszcze głośniej i wyrywać się oprawcy. Czując zapach typowy dla Peety, wiem, że to on. Jest cały i zdrowy. Przyciska mnie do swojej klatki piersiowej i gładzi po plecach.
- Spokojnie - szepcze. Uspokajam się nieco, ukojona dotykiem męża. Później czuję miękkie wargi na swoich ustach i uspokajam się całkowicie. Opowiadam mu o moim koszmarze, który dotyczył najważniejszych sfer mojego życia. W śnie musiałam wysłać swoje dziecko na dożynki, czyli urzeczywistnił się mój strach, który trzymał się mnie kurczowo odkąd  pamiętam. Traciłam również Peetę. Osobę ,którą kocham. Jedyną z niewielu najbliższych mi osób. Poza tym nigdy nie porzuciłam swojej decyzji o chronieniu Peety. On również wciąż chce mnie ustrzec przed złem.
     Leżymy w ciszy, którą przerywa dopiero płacz dziecka z sąsiedniego pokoju. Chcę iść, ale mąż każe mi leżeć. Grzecznie kładę się na poduszce i czekam, ale kiedy chłopak długo nie wraca, decyduję się do nich dołączyć.
     Idę na palcach  po ciemnym korytarzu, aż w końcu wchodzę do jasno oświetlonego pomieszczenia. Zastaję Peetę, siedzącego na fotelu z dzieckiem na rękach. Wpatruje się w nią. Mała dziewczynka już słodko śpi, w ciepłych objęciach tatusia. Widocznie nie tylko mnie uspokaja jego bliskość.
     Dotykam ramienia chłopaka, który odruchowo przekręca głowę w moją stronę. Pozwala mi usiąść na swoich kolanach i razem wpatrujemy się w nasze dziecko, które ślamazarnie otwiera oczy i wbija je w nas. Nie płacze, nie gaworzy. W zasadzie nie wydaje żadnego konkretnego dźwięku. Czuję nadchodzące szczęście, czując oddech Peety na karku i widząc tak piękne stworzenie, które jest przecież wyczarowane w całości z naszej miłości.
- Zaśpiewaj dla niej - słyszę za uchem cichy głos męża. Odchylam się do tyłu, a ten przyciska wargi do mojego policzka. Śmieję się pod nosem.
     Patrząc na Prim, zaczynam cicho pierwsze słowa piosenki. Wiem, że chłopak uważnie wsłuchuje się w tę kołysankę, jak zawsze z resztą, gdy śpiewam. Wychwytuje każde słowo.

Deep in the meadow, under the willow
A bed of grass, a soft green pillow
Lay down your head, and close your sleepy eyes
And when again they open, the sun will rise.

Here it's safe, here it's warm
Here the daisies guard you from every harm
Here your dreams are sweet and tomorrow brings them true
Here is the place where I love you.


 ➳➳➳

W ramach rekompensaty za zeszły tydzień dziś dodaję wcześnie! 
Wiem, że epizod wyszedł całkiem... pokręcony? Ale to koszmar, wytwór zbolałego, ludzkiego umysłu -  więc ma prawo taki być. Przepraszam tylko, że wyszło takie krótkie, ale zeszły cały ten tydzień był dla mnie trudny. W zasadzie wydaje mi się, że do wakacji będzie trudno.
W przyszłym tygodniu mam plany na publikowanie czegoś znów w temacie dziecka ( jeśli się uda ). 
Dziękuję za wszystkie opinie, to znaczy dla mnie na serio wiele - czuję się wówczas doceniana.  
Roksana :)  
 +Chcesz być informowany? Pisz do mnie na Twitterze (@twerkonjosh) lub dodaj w komentarzu swój numer gg :)

niedziela, 10 maja 2015

Zastanawiam się jak to możliwe, że jeszcze nie umarłam, rozszarpana na kawałeczki ( cz. 2 )

      Powoli zaczynamy normalnie funkcjonować. W dniu, kiedy poroniłam, późnym wieczorem był u nas lekarz i stwierdził, że najprawdopodobniejszą przyczyną śmierci dziecka były sytuacje sprzed lat. Zrobił mi wszelakie badania. Przepisał mi jakieś zastrzyki i tabletki oraz zalecił poczekać z powiększaniem rodziny jeszcze miesiąc (nowoczesne leki przyśpieszają leczenie), żeby organizm miał czas na regenerację. Pomyślałam wtedy, że przyda mi się również emocjonalny odpoczynek.             Obiecał, że tym razem będzie lepiej. Kiedy zaczęliśmy starać się o dziecko był wrzesień. Teraz jest październik  i od siedmiu miesięcy wiemy, że znów spodziewamy się potomka.
     Teraz wszystko wygląda inaczej. Znowu czuję przeszywający strach przed byciem w ciąży i sprowadzeniem dziecka, chociaż nowy świat wydaje się łaskawszy. Boję się z oczywistych przyczyn. Ból po utracie synka nie opuścił mnie aż do dziś. Bywały dni, kiedy płakałam z tęsknoty, ale udawałam, że przyczyna jest inna. Nie chciałam być nazbyt słaba. Załamywałam się przy najzwyklejszych codziennych czynnościach. Peeta mówił, że powinniśmy poczekać więcej, ale wiem, jestem w dobrych rękach. Chcę tylko zapełnić pustkę w sobie, która jest aż nadto wyczuwalna, a wręcz namacalna.
     Biorę leki, prawie ciągle leżę, a w dodatku przyjechała mama, żeby nade mną czuwać przez okrągłe dziewięć miesięcy i w zanadrzu ma swoje naturalne specyfiki. Była zdruzgotana, podobnie jak my. Dzień w dzień robi mi specjalne herbaty z ziół i smaruje ciążowy brzuch. Dba, żebym się nie przemęczała i nie stresowała.
     Zachodzenie w ciąże było jeszcze trudniejsze, niż przedtem, chociaż nie zajęło zbyt wiele czasu. Za każdym razem, gdy test okazywał się być negatywny, dostawałam szału. Ataki były raz małe, rozgrywające się w mojej głowie, raz ogromne, które materializowałam w realnym życiu.

      Peeta i ja staramy się o dziecko ponad własne siły. Chcemy załatać dziurę, spowodowaną przez utratę synka. Co wieczór się kochamy, długo, aż do znudzenia. Przez większość czasu wykonywaliśmy już wszystkie czynności mechanicznie, nie czerpiąc z  tego żadnych większych korzyści emocjonalnych i czuciowych. To stało się naszą codzienną rutyną. Kiedy jednak przypomnieliśmy sobie, że to zła postawa, bo dziecko powinno być zrobione w całości z miłości, zwolniliśmy nieco i zaczynamy rozkoszować się swoim dotykiem oraz okazywać sobie więcej uczuć.
     Co trzeci dzień w tygodniu robimy test. Testy ciążowe, które wynaleziono kilka lat temu w Trzecim Dystrykcie, cechują się wyjątkową skutecznością. Już po trzech dniach wiadomo na pewno czy jest się w ciąży czy nie.
       Jak zawsze robię test, kładę go na wannie i siadam w kącie, na drugim końcu łazienki. Chowam twarz w kolanach i nawet nie patrząc w kierunku wanny, odczekuję piętnaście minut na wynik. Mąż jak zwykle kuca naprzeciwko mnie, a ja wtulam się w jego tors. Oboje oddychamy niespokojnie. Dobrze wiem, że Peecie jest z tym trudno tak samo jak mnie, ale nic nie mówi, żeby być dla mnie ostoją.
     Nie mam już nawet siły, by wstać i sprawdzić, czy jestem w ciąży, czy nie. Peeta mnie wyręcza. Całuje mnie w czoło i wstaje. Po jego minie orientuję się, jaka jest prawda. Nie mogąc już dłużej wytrzymać niepowodzeń, wstaję i jednym sprawnym ruchem zrzucam wszystkie przedmioty z szafki, wiszącej nad moją głową. Zrywam firankę i krzycząc z rozpaczy, uderzam ręką w lustro, które momentalnie rozbija się na maleńkie kawałeczki, i rani moja skórę. Rzucam się na ziemię i przyciskam czoło do podłogi. Peeta siada obok i podnosi mnie do pionu. Jedną ręką przytula mnie, obejmując całą głowę, a drugą kojąco gładzi po plecach. Nie potrafię wyjaśnić motywacji mojego czynu. Jestem zwyczajnie sfrustrowana. Otwarcie obnażam swoje słabości...  Moją misją stało się ofiarowanie Peecie potomka, a jak dotąd nie udaje mi się z tego wywiązać. Tak samo nie udało mi się go ocalić na naszej drugiej arenie.
- Katniss, spokojnie - mówi. - Nie staramy się o dziecko długo. Jeszcze jest szansa - zapewnia mnie, ale na próżno, bo te dziwne uczucia, które towarzyszą mi przez ostatnie miesiące, nie chcą odpuścić i zakorzeniają się w moim sercu głębiej. Peeta wyciąga mi odłamki szkła z ran, dezynfekuje i owija bandażem. Kładzie mnie do łóżka.
- Możemy sobie darować na razie - stwierdza w końcu, otulając mnie kocem. - Nie, nie możemy.
Uśmiecha się delikatnie i odwraca na pięcie, by wrócić do łazienki i posprzątać to, co rozwaliłam. W jego twarzy widzę zmęczenie i narastający ból. To, że się uśmiecha, nie oznacza, że jest z nim dobrze.
- Peeta! - krzyczę za nim. -Zostań ze mną.
Patrzy na mnie czule i wchodzi do łóżka. Kładę się na jego torsie, zamykam oczy i rozmyślam o dawnych dziejach, o pozytywnych momentach w złych czasach, tworząc w głowie listę wszystkich dobrych uczynków, których byłam świadkiem - to taka zabawa, którą praktykuję w gorszych chwilach, i która stała się nieodrębnym elementem mojego życia.

- Zawsze - mówi, jakby czytał mi w myślach. Tej nocy leżymy całą noc w półśnie, rozkoszując się swoim towarzystwem. Pozwalamy sobie na chwilowe odetchnięcie w tym wyścigu.

          Następny test okazał się być pozytywny. Oboje nie posiadaliśmy się ze szczęścia. Peeta popłakał się przez nasze zwycięstwo. Wziął mnie na ręce i zaniósł do pokoju. Obcałowywał każdy centymetr mojego ciała i zasnął na mojej klatce piersiowej, gładząc mój nagi brzuch. Nie mogłam pozbierać myśli. Nie zasnęłam przez całą noc. Byłam najszczęśliwsza na ziemi, myśląc o tym, że za dziewięć miesięcy zobaczymy nasze dzieciątko, ale bałam się również ponownej utraty, więc ta obawa ukrywała się gdzieś w zakamarkach mojego umysłu - od czasu do czasu wychodząc z ukrycia.
      

      Leżę na plecach i czekam aż Peeta wróci z piekarni. Od kiedy jestem w ciąży, stara się przychodzić wcześniej, żeby resztę dnia nade mną czuwać. Wydzwania do mnie co godzinę, żeby upewnić się, że z nami wszystko w porządku. Natomiast cały dzień jest ze mną mama, która ma na mnie oko i pamięta o godzinach przyjmowania leków.
     Gładzę duży brzuch i zastanawiam się nad płcią dziecka. Nie chcieliśmy wiedzieć wcześniej. Doszliśmy do wniosku, że chcemy mieć niespodziankę. Peeta mówi, że bez znaczenia jest, czy to dziewczynka czy chłopiec, najważniejsze, żeby było zdrowe.
     Przyglądam się mojej skórze. Dziecko właśnie rusza się i kopie, co mogę zobaczyć. Dotykam miejsc, w których przed sekundą odcisnęła się stópka, czy rączka dziecka.
    Słyszę kroki i wiem, że mąż biegnie po schodach, by przywitać się ze mną. Chłopak wychodzi rano, gdy jeszcze śpię i wraca popołudniem.
     Drzwi pokoju otwierają się i widzę postać białą od mąki. Pokój momentalnie przesiąka zapachem chleba, cynamonu i kopru. Chwyta moją brodę, całuje mnie w usta długo i namiętnie, głaszcze mój brzuch, składa na nim jeden pocałunek, i wchodzi do łazienki. Wraca szybko, jakby nie mógł wytrzymać ani chwili dłużej w rozłące.
     Kładzie się obok i przyciąga mnie do siebie - kładę więc głowę na jego klatce. Dotyka mojego brzucha w różnych miejscach, wyraz twarzy ma oczekujący. Kiedy w końcu dziecko odpowiada kopnięciem, mężczyzna jest zachwycony - zaczyna mówić do dziecka w brzuchu tonem głosu zarezerwowanym tylko dla niego. Ten głos słyszałam wtedy u Effie - to ten sam, który przekonał mnie do posiadania potomka.


***

    Przewracam się na drugi bok i ubolewam nad tym, że nie mogę położyć się w wygodnej pozycji na brzuchu. Patrzę na Peetę, który śpi z ręką wyciągniętą przed siebie. Jego środkowy palec jest w odległości kilku centymetrów od mojej twarzy. Przysuwam się do chłopaka i usadawiam policzek na jego chwytającej stronie dłoni. Na chwile zamykam oczy, chcąc oddać się w delikatne objęcia Morfeusza, ale sen nie nadchodzi. Rozmyślam o czymś, na co mam ochotę. Od razu przychodzi mi na myśl coś, co wydaje mi się głupie, ale kiedy budzę Peetę, usta mam pełne śliny. Patrzę na zegarek i czuję wyrzuty sumienia, kiedy dochodzi do mnie, że jest środek nocy. Chłopak od razu otwiera oczy i automatycznie kładzie dłoń na moim brzuchu, ale kiedy orientuje się, że wszystko w porządku, podpiera się na przedramionach, by zapalić lampkę nocną. Patrzy na mnie, ale jest półprzytomny.            Przeciera zmęczoną twarz i posyła mi pytające spojrzenie. Dostrzegam cień uśmiechu, błąkającego się na jego ustach, gdy zagryzam wargę z wyraźnego zakłopotania.
- Cóż - zaczynam i podnoszę się, po czym opieram plecami o zagłówek łóżka. - Pomyślałam, że zrobisz dla mnie babeczki - mówię, a kiedy sama słyszę słowa, które wypowiedziałam, marszczę brwi, bo brzmią niedorzecznie. - Chcesz, żebym coś dla ciebie upiekł? - pyta i odwraca głowę w kierunku szafki nocnej. - O trzeciej w nocy?
    Wybucha śmiechem i patrzy na mnie, jakby wyczekiwał na stwierdzenie, że żartuję. Ale kiedy wciąż patrzę na niego z wyrazem twarzy pełnym powagi, i wstydu, przestaje się smiać i po prostu się uśmiecha - jak mąż, rozumiejący potrzeby ciężarnej żony.
    Siada i całuje mnie w usta. - Masz u mnie dług wdzięczności - stwierdza i siada na skraju łóżka. Zakłada protezę i wstaje. Szybko się rozciąga i wyciąga ku mnie dłoń.
      Razem idziemy do kuchni. Przechodzimy na palcach koło pokoju mamy, chociaż wiem, że ciężkie kroki Peety zdążyły już ją obudzić. Ostatnio nie ma mocnego snu. Zapewne nadstawia ucha, żeby usłyszeć ewentualne znaki, zwiastujące zagrożenie. Po schodach zbiegamy jak dzieci, chociaż ja jestem znacznie wolniejsza przez ciężki brzuch.
     Zapalamy światło w kuchni, a Peeta otwiera lodówkę, by wyjąć potrzebne składniki i położyć je na stole.W odpowiedniej kolejności wrzuca wszystkie produkty i łączy je w jednolitą masę. Przyglądam mu się z boku, oparta o blat. Skóra chłopaka błyszczy w świetle księżyca. Na jego lewą stronie twarz pada delikatny, ledwo zauważalny cień.
     Widzę, że chłopak jest zmęczony, ale walczy z sennością. Ziewa i na moment zakrywa usta. Przeciera twarz i odwraca się do mnie, by posłać mi uśmiech. Mam ochotę wtulić się w jego plecy, ale stwierdzam, że to się nie uda, więc podchodzę tylko do niego i opieram policzek o jego ramię. Całuje mnie w czoło i odsuwa się na chwilę, by włożyć babeczki do piekarnika. Nastawia stoper i ciągnie mnie za dłoń do sąsiedniego pokoju. Siadamy na kanapie - po obydwu jej stronach i zaczynamy rozmowę. Peeta ściąga mi skarpetki i chwyta w dłonie moją nogę. Chichoczę, gdy paznokciem przejeżdża po podbiciu mojej stopy, którą zaraz potem masuje. Odprężam się na chwile i wyciągam na kanapie. Chłopak całuje moją popuchniętą kostkę i prosi mnie, bym się do niego zbliżyła. Kładę głowę na jego kolanach i pod wpływem jego dotyku na brzuchu oraz błogiej ciszy, zasypiam.

***

     - Peeta - potrząsam mężem, zaciskając powieki. Czuję ból. Nagle wpadam w przerażenie. Czy znowu poroniłam? Nie, to zdecydowanie coś innego, bo ból jest jeszcze do zniesienia.
- Rodzę - mówię cicho, starając się złapać oddech. Zaciskam pięść na jego koszulce, bo czuję nadchodzący skurcz. To dopiero początki porodu, więc zapewne zbytnio panikuję, ale wolę dmuchać na zimne.
     Mąż otwiera powieki i zrywa się z łóżka. Zapala lampkę i szeroko otworzonymi oczami, wpatruje się we mnie przez moment. Dopiero po chwili dochodzi do niego powaga sytuacji. Dotykam materaca i dochodzę do wniosku, że cały jest mokry. Peeta jak poparzony biega po pokoju, starając się znaleźć telefon. Jakiś czas temu zgodnie stwierdziliśmy, że chcemy, bym urodziła w domu. Z trudem siadam na łóżku i łapię się za brzuch. Jak kazał lekarz, sprawdzam częstotliwość i długość skurczów. Mam je co sześć minut, więc wkrótce powinniśmy zadzwonić do szpitala, żeby przysłali nam kogoś, kto pomoże mi urodzić. Łączymy się więc z oddziałem, ale dodajemy, że nie muszą się aż nadto śpieszyć. Wołam mamę, która nic nieświadoma śpi w innym pokoju. Przybiega natychmiast, jakby spała, czuwając. Mama proponuje mi spacer po pietrze, ale Peeta mówi, że pójdzie ze mną, więc pomaga mi zejść z łóżka, daje mi swoją dłoń i razem wychodzimy. Po drodze wchodzimy do pokoiku dla naszego jeszcze nienarodzonego dziecka, żeby przypomnieć sobie dlaczego przez to wszystko przechodzimy. Stajemy nad pustym łóżeczkiem. Ja z przodu, Peeta z tyłu, obejmując mnie. Patrzę na ścianę, na której mąż wymalował krajobraz. Kwiecistą łąkę ze zwierzętami, piękną i sielankową.
     Wychodzimy z pokoju prosto na korytarz i spacerujemy tak aż do przyjazdu położnej i doktora.
   
      Krzyczę z bólu i ściskam dłoń męża. Zapewne odcinam mu dopływ krwi, ale chłopak nic nie mówi. Skurcze przybierają na mocy. Lekarz sprawdza rozwarcie i stwierdza, że wkrótce się zacznie, ale może to zająć jeszcze z godzinę, ponieważ nie mam pełnego rozwarcia. Mąż układa się na łóżku, a ja między jego nogami. Chłopak przypomina mi o oddychaniu i sam wypuszcza powietrze za moim uchem. Czuję męskie dłonie na moim dużym brzuchu. Odchylam głowę w jego kierunku, kładę policzek na obojczyku i zaczynam płakać. Mama zaleca mi zmienienie pozycji, więc klękam na łóżku i trzymam się poręczy. Peeta usadawia się za mną i oferuje mi, bym usiadła na jego kolanach. Ten etap ma na celu rozwarcie szyjki macicy, by łatwiej mi było urodzić, a ma się przedłużyć, ponieważ rozwarcie wciąż nie powiększa się do dziesięciu centymetrów.
      Doktor poszedł po pielęgniarki, a ja czekam, zakrywając się cienkim materiałem, który dostałam. Mąż masuje moje popuchnięte stopy. - Mamy jeszcze czas, chcesz wziąć prysznic? - pyta, a ja od razu się zgadzam, ponieważ dowiedziałam się kiedyś, że ciepła woda jest jednym ze sposobów złagodzenia bólu porodowego.
     Chłopak pomaga mi się rozebrać i wejść pod prysznic. Pozbywa się również swoich ubrań i staje ze mną. Włącza wodę i pozwala jej, by ciekła na nasze ciała. Odwracam się do Peety tyłem, pochylam do przodu, kładę głowę na ścianie, a on masuje mi plecy w części krzyżowo - lędźwiowej. Ból trochę się łagodzi, a ja mogę przejąć kontrolę nad swoimi myślami.
     Wtulam się w nagie ciało męża, a on owija mnie ramionami. Stoimy przez w chwilę w tej pozycji, a ja pozwalam sobie na moment słabości i płaczę. - Jestem tu - przypomina mi i całuje mnie w czoło.

     Nie potrafię oddychać, a wszyscy każą mi przeć. Zastanawiam się jak to możliwe, że jeszcze nie umarłam, rozszarpana na kawałeczki. Peeta stoi po jednej stronie łózka, a mama po drugiej. Na zmianę wycierają mi pot z czoła. Każdy włos sterczy w inną stronę, a oczy mam popuchnięte od płaczu. Mąż patrzy na mnie współczująco. Krzyczę najgorsze przekleństwa pod adresem Peety, za to w co mnie wpakował, a on nie odpowiada. Uśmiecha się do mnie ciepło i palcem gładzi po policzku  albo dłoni. Modlę się w duchu, by ten koszmar już się skończył, ale zapewne nie zostanę wysłuchana. Czuję kolejny skurcz i staram się przeć, ale na marne. Jestem wycieńczona. Jedyne co robię, to krzyczę. Słychać mnie prawdopodobnie w całym Dystrykcie. Ucisk w dolnej części brzucha staje się nie do zniesienia. - Musisz z nami współpracować, Katniss.
- Skarbie, jeśli bym mógł, zamieniłbym się z tobą - zapewnia mnie Peeta. Nachyla się nade mną i całuje w usta. Wolną ręką głaszcze mój duży brzuch. - Zabrałbym ten cały ból.
     Mąż podaje mi wodę i każe pić małymi łyczkami, ale przychodzi mi to z trudem, bo mam ochotę wlać ją w siebie na raz. Szepcze mi do ucha słowa pociechy i przypomina o naszej motywacji.                   Wpatruję się w niebieskie oczy mojego chłopca z chlebem i staram się znaleźć w sobie jeszcze trochę siły.
- Jeszcze dwa parcia - obiecuje mężczyzna z zarostem. Z trudem wykonuję jego polecenia. Po chwili czuję ulgę, ucisk w brzuchu znika.
- Chce pan przeciąć pępowinę? - pyta, a Peeta się ożywia. Dobywa nożyczek i pewnymi rękoma tnie w wyznaczonym przez lekarza miejscu to, co łączyło mnie z dzieckiem przez te wszystkie miesiące.
    Słyszę płacz. Katniss, przetrwałaś dwa razy Igrzyska Głodowe, mówi głos w mojej głowie, a ja zastanawiam się czy nie powinnam porównywać porodu z tym grą. Tyle, że teraz czuję szczęście, słysząc zawodzenie naszego dziecka. Oddycham z ulgą. Podziwiam moją matkę i wszystkie matki świata.
     Pielęgniarki oczyszczają małe ciałko dziecka oraz drogi oddechowe, w których zalegały wody płodowe.  Peeta przykłada moją dłoń do swoich ust i całuje ją, wpatruje się we mnie rozszerzonymi niebieskimi oczami.
- Jest idealna - mówi, a ja dostrzegam łzy, które strumykiem spływają mu po policzkach. - To szalone, mamy już drugie dziecko - mówi, a ja myślę o naszym synku, który nie przetrwał dziewięciu miesięcy. Kocham go jednak równie mocno jak naszą nowo narodzoną córeczkę.
- Gratuluję dziewczynki, Państwo Mellark.
     Kładą mi ją na piersi. Wpatruję się we mnie swoimi dużymi oczami i momentalnie zapominam o całym bólu, towarzyszącemu jej przyjściu na świat. Peeta zakrywa usta ręką i rozkleja się, a ja idę w jego ślady i oboje płaczemy ze szczęścia. Spoglądam na mamę, która jak się okazuje, przygląda się nam ze łzami w oczach.
- Prim Rue Mellark - mówię, a mąż z ożywieniem mi przytakuje.
      Nie mogę wyjść z podziwu, że rosła we mnie przez dziewięć miesięcy. Pamiętam dobrze, że gdy pierwszy raz poczułam, jak ona rusza się we mnie, wpadłam w przerażenie, stare jak świat, bo kiedy któregoś ranka poczułam jej pierwsze ruchy, myślałam, że znów mogę poronić.
   Leżałam na plecach, gładząc brzuch. Peeta wciąż spał, a ja przyglądałam się jego spokojnemu i łagodnemu obliczu. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech, gdy chłopak przez sen wypowiadał moje imię. Jaskier zwinął się w kłębek i położył się koło mojego brzucha. Spał, ale wyglądał jakby czuwał. Pilnował mojego dziecka jak niegdyś Prim.
   Zamknęłam oczy, przewróciłam się na bok, żeby wtulić się w plecy męża, ale zastygłam, gdy poczułam delikatne ruchy córeczki, które nie były nieprzyjemne, bo były bardziej jak muśnięcia ust Peety.  Zatrzymałam powietrze w płucach i zacisnęłam dłoń na ramieniu męża, który nic nieświadomy obrócił się jedynie w moją stronę i przytulił się do brzucha jak do przytulanki.
- Czuję jak się rusza - powiedział rozmarzony i podwinął moją koszulkę. Podparł się na łokciu i pogłaskał moją skórę blisko pępka.
     Jak się rusza?
    Uspokoiłam się nieco dopiero wówczas, gdy mąż zostawił długi pocałunek na moim brzuchu.
- Tatuś jest tutaj - szepnął, a moją skórą wstrząsnęły skurcze radości.
     Kiedy Peeta wytłumaczył mi, że to, że dziecko rusza się we mnie jest normalne, ponieważ rośnie i z dnia na dzień coraz bardziej przypomina człowieka, przyłożyłam palec na podbrzuszu, by poczuć moją córkę nieco lepiej. Mąż przyglądał mi się z uwagą, a kiedy zaśmiałam się, bo dziecko kopnęło, ponownie wtulił się w mój brzuch i stwierdził, że chce posłuchać jak obydwie żyjemy.
   Później co wieczór dziewczynka tańczyła w moim brzuchu, słuchając jak śpiewam , albo poruszała energetycznie kończynami w odpowiedzi, ożywiona głosem taty.


 ➳➳➳

 Witajcie :) Od razu przepraszam za takie opóźnienie ( tak, wiem. Dochodzi godzina 22, ale to wciąż niedziela ), ale miałam dziś bardzo zły dzień. 
Mam wrażenie, że ten epizod mógłby być dłuższy, ale nie chciałam tego niepotrzebnie ciągnąć. Poza tym specjalnie stworzyłam taki "schemat", jeśli chodzi o opowiadanie. Chciałam coś niekonwencjonalnego, co pozwoli mi na eksperymentowanie.
Jeśli już jesteśmy w temacie dziecka - czuje się jakby ten blog był moim dzieckiem! Jak sobie ostatnio policzyłam - minęło ok. dziewięć miesięcy, zanim wrzuciłam tu pierwszy post. Zbierałam się do napisania pierwszego epizodu przez jakieś pół roku, bo długo nad tym rozmyślałam i nie umiałam tego napisać. Później minęły 3 miesiące zanim dodałam tu pierwszy post. Czuje się jak dumna mama.
Myślę, że muszę podziękować Natalii za wytrzymywanie moich przypływów emocji, pomysłów, fanowskich (owszem, też je mam) "feels" i spamu na snapie! Od razu zapraszam na jej bloga z opowiadaniem o Joshifer, sama je czytam i bardzo lubię!  
Do przyszłej niedzieli :) Roksana

niedziela, 3 maja 2015

Liczy się tylko w przyszłość i teraźniejszość (cz. 1)

     Od momentu, gdy straciłam z Peetą dziewictwo, minęło 6 lat. W tym czasie  wzięliśmy ślub; skromny i rodzinny- jak przystało na Dwunasty Dystrykt. Nie było tłumów, którzy raczyliby nas sztuczną, wymuszoną uprzejmością. Mieliśmy siebie oraz garstkę przyjaciół i to nam wystarczyło, byśmy mogli zaliczyć ten dzień do jednych z najpiękniejszych. Musimy łapać ich jak najwięcej, w końcu w naszym krótkim życiu nie miewaliśmy ich zbyt wiele. Teraz mamy po 26 lat i kochamy się na zabój.
    Chłopak prosił mnie o dziecko jeszcze przed ślubem, ale wciąż broniłam się przed tym nogami i rękami. Nie chodziło o to, że nie byłam wystarczająco gotowa, ale raczej o to, że wciąż wypełniał mnie przenikliwy strach. Mimo tego, że Głodowych Igrzysk nie było od kilku lat, ja wciąż w głowie miałam wizję Dożynek, w których losują nasze dziecko, jak przed laty Prim. Wówczas nie byłoby szansy, że ja albo Peeta zgłosilibyśmy się za nie, by udać się trzeci raz na arenę, z wizją nieuchronnej śmierci. Jak dwa razy nam się udało, tak za trzecim razem prawdopodobnie skończyłoby się koszmarnie.
      To bezsensowne obawy. Mąż zdołał mi to wytłumaczyć dopiero po kilku latach.

     Chłopak łapie mnie i ciągnie na kanapę, żebym położyła głowę na jego kolanach i przez moment odpoczęła. Dziś, gdy znów zaczął rozmowę, schodząc na temat dziecka, wolałam zająć się sprzątaniem, niż wplątywać się w kłótnię, jak zwykle z resztą, gdy bierzemy na tapet potomka. Peeta jest nieugięty, jeśli już się uprze.
     Nie potrafię dowieść mu dlaczego nie chcę wydać na świat nowego człowieka. Inna sprawa, że sama przed sobą nie umiem klarownie wytłumaczyć motywacji moich obaw, bo przecież są one niedorzeczne - tak przynajmniej uważa mój mąż.
- Kochanie - zaczyna, kiedy głaszcze moją głowę. - Będę dobrym ojcem.
- Peeta, czy ty na serio nie rozumiesz o co mi chodzi? Nie mówię, że nie będziesz wzorowym tatą. Chodzi o mój strach... O nic więcej.
- Więc przestań się obawiać - mówi i przytula mnie do siebie. Głos ma spokojny i kojący, jakby długimi godzinami myślał nad tym, co ma powiedzieć. - Posłuchaj - zaczyna i przyciąga mnie jeszcze bliżej siebie. - Niby niedawno, a wydawałoby się, że wieki temu, była pewna dziewczyna, która swoim hartem ducha, determinacją i dobrym sercem ocaliła cały kraj od tyranii. Nie zrobiła tego, by zyskać jakieś korzyści dla siebie. Była po prostu dobra i nie mogła znieść szerzącego się horroru. Dzięki niej jesteśmy więc całkowicie bezpieczni. Kocham tę dziewczynę.
- Koszmarem tej dziewczyny od zawsze było stracenie dziecka. Jej ukochany powinien to zrozumieć, nie uważasz? - staram się mówić bez wyraźnego poruszenia w głosie, ale niechciana łza spływa mi po policzku.
- Jej ukochany jest przy niej, by ją wspierać - mówi. - Jestem tu i cię nie zostawię. Dziecko będzie naszą wspólną sprawą. Nie ma już przecież głodowych igrzysk - przypomina mi za uchem i całuje w skroń. - Kiedy nasze dziecko już przyjdzie na świat, będę chronił je całym sobą i nie pozwolę, by stała się mu krzywda. 
      To prawda, nie pozwoli, by naszemu potomkowi spadł choć włos z głowy. Tak samo starał się chronić mnie podczas naszych obydwóch Igrzysk Głodowych i broni mnie po dziś dzień. Jestem moim życiowym konwojentem.
     Peeta potrafi dobrać słowa tak, by stanowiły mieszankę wybuchową, rozwalającą wszystkie mury i inne zabezpieczenia, którymi się otoczyłam. Jego dar perswazji sprawia, że na myśl o dziecku zaczynam się uśmiechać. W głowie karcę siebie za to bezpośrednie odejście od swoich wartości i uległość. Szybko jednak rezygnuję i wtulam twarz w pierś chłopaka, a ten całuje mnie w czubek głowy. - Zbudujemy wspaniały dom dla naszej rodziny, jeśli tylko zgodzisz się urodzić mi dziecko. Powiedz mi, co mam zrobić, żebyś się zgodziła. Przecież się kochamy.

     Po rozmowie, która trwała kawał czasu, obiecałam mu, że zastanowię się nad tym. W tamtym momencie dostrzegłam błysk kilku odbijających się od światła iskierek tańczących w błękicie morza jego oczu, nadziei i miłości. Tak samo patrzył na mnie na naszej pierwszej arenie, gdy doszło do nas, że możemy wrócić do domu. Oboje.
     Tak jak obiecałam, zastanowiłam się nad tym głęboko. Niestety wciąż nie byłam w stu procentach pewna. Strach był tak silny, że przysłaniał mi realny widok na teraźniejszość.
     Wiedziałam na pewno, że Peeta może być wspaniałym ojcem, ale można by kłócić się nad prawdziwością stwierdzenia, że ja byłabym dobrą matką.
    Wydawało się, jakbym czekałam na jakiś znak od siły wyższej, która niewidzialnymi rękami rozwieje moje obawy. Doczekałam się go.
To stało się tydzień później. Szliśmy odwiedzić Haymitcha. Effie wróciła właśnie ze szpitala ze swoim nowo narodzonym dzieckiem. Kiedy weszliśmy do ich domu, zaskakująco czystego - dzięki kobiecej ręce Effie - kobieta siedziała przy kominku, karmiąc bezzębne maleństwo.
    Effie przez te kilka lat zmieniła się niewyobrażalnie, ale pod względem czysto wizualnym.Wciąż jest nadzwyczajna, ale na subtelny i stonowany sposób. Swojego niezwykłego charakteru nie zatraciła w nawet najmniejszym stopniu.
     Zakochali się w sobie, gdy nastały dobre czasy. Była oparciem dla naszego byłego mentora. Wprowadziła się do niego i teraz wiodą spokojne, przepełnione miłością życie.
Haymitch również przeobraził się w nową istotę. Przestał pić, zaczął w końcu dbać o siebie i pozbył się lęku przed spaniem w spowijającej go ciemności. W końcu stał się motylem, gdy przez całe życie tkwił w kokonie.
    Jak można się domyśleć, Peeta niemal natychmiast dobył kruszynki i zaczął rozmawiać z nią w języku dzieci oraz rozśmieszać ją. Mówił do niej tonem, którego nigdy nie miałam szczęścia słyszeć i zapragnęłam dać mu dziecko, które otoczy miłością, a ja mogłabym być świadkiem takich scen.
     Podniósł dziecko na ręce i spacerował z nim po pokoju. Przez chwilę trzymał dziewczynkę za malutką dłoń i posyłał jej uśmiech, a ta odwzajemniła go, ukazując mu dziąsła w całej okazałości. Jej cała zaśliniona twarz śmiała się do mojego męża. Kołysał je, przytulając do piersi, a dziecko wkrótce zasnęło. Kiedy spojrzał na mnie i posłał mi to charakterystyczne spojrzenie, wiedziałam, że jego pośrednim zamiarem było pokazanie mi jak dziecko wpłynęłoby na nasze życie.
   Ta sielankowa sytuacja sprawiła, że zaczęłam się uginać. Stałam się  niewyobrażalnie plastyczna pod mocnymi dłońmi Peety i wystarczyłaby jeszcze jedna prośba, a zgodziłabym się bez problemu. Zapragnęłam mieć dziecko z nim i widywać takie epizody codziennie. Uznałam, że nie ma sensu dłużej czekać, zwlekałam już wystarczająco. Nie ma potrzeby czekać na następny zbieg okoliczności, który posunie mnie do kolejnego wyboru. Mogę wziąć sprawy w swoje ręce.
     Teraz wiem, że nie należy patrzeć w stare czasy, przyglądać się im, kalkulować je i rozmyślać o nich. Liczy się tylko w przyszłość i teraźniejszość. W przeszłości już byłam i widziałam wszystko, więc na próżno marnować czas, bezsensownymi powrotami.

***

     Siedzimy ramię w ramię, wtuleni w siebie na podłodze w salonie, wpatrując się w ogień roztańczony w kominku. Peeta gładzi kciukiem mój policzek i raz za razem całuje mnie we włosy oraz szyję. Ciepło bijące z kominka promieniuje w naszą stronę, rozgrzewając nasze ciała. Jest już zima. Krajobraz za zlewa się w jedną, gładką, białą plemię, która jest kojąca. Zastanawiam się nad tym, jakby to było, gdyby te kilka lat temu zwyciężył Snow. Teraz prawdopodobnie biedne dziecko, z któregoś z Jedenastu wciąż istniejących Dystryktów przygotowywałoby się na Tournée Zwycięzców, by jeszcze raz przeżyć namiastkę własnego horroru oraz dać się zastraszać władzom Panem. Za pół roku odbyły by się kolejne Głodowe Igrzyska, za rok kolejne za następny rok kolejne i tak przez steki lat, aż w końcu znalazłaby się osoba, bądź osoby, które choćby nie na umyślnie stałaby się zarzewiem buntu, iskierką rozpalającą pożar. A przecież ogień rozprzestrzenia się szybciej, niż myślimy...
     Staram się nie zaprzątać sobie głowy przeszłością, skoro przyszłość może skutecznie zakryć blizny. Nawet te najrozleglejsze. 
Peeta i jego piękne obietnice lepszego jutra radzą sobie z ranami przeszłości lepiej niż jakiekolwiek drogie lekarstwo prosto z Kapitolu. Każde ciepłe słowo jest niczym maść na moją skołataną duszę.
     Kładę głowę na ramieniu męża i staram się chłonąć jego ciepło, które mam ochotę upchnąć pod koszulą w deszczowy dzień, jak chleb ofiarowany mi przez Peetę. 
    Spowija nas cisza, która z echem odbija się w pustej ciemności. Decyduję się ją przerwać, bynajmniej nie z powodu tego, że jest w jakiś sposób nieprzyjemna. 
- Peeta?- zaczynam miękko, nie odrywając wzroku z ognia.
- Tak?
     Chłopak wydaje się jakby wyrwany z transu. Ostatnio bardzo często rozmyśla. Kieruje ku mnie swoją twarz tak gorącą od płomieni, że kiedy dotykam jej palcem, nieco mnie parzy. Odgarniam mu z czoła włosy i uśmiecham się delikatnie.
- Chcę mieć z tobą dziecko - mówię powoli i wyraźnie, żeby dać mu chwilę do przetworzenia moich słów, które mogły zbić go z tropu - w końcu jeszcze niedawno broniłam się rękami i nogami przed chociażby pomyśleniem o ciąży. Słowa, które właśnie wypowiedziałam, zawisają w powietrzu, muskając nasze zmysły. Peeta mruży oczy z niedowierzania.
- Jesteś pewna? - pyta, uważnie mi się przyglądając, ale na jego twarzy widzę cień ulgi i szczęścia. Wygląda jakby całe napięcie z niego zeszło, pozostawiając go czystym jak łza.
- Tak, jestem pewna jak nigdy.
     Widząc jego uśmiech; najprawdziwszy i najszczerszy, wiem, że podjęłam dobrą decyzję.
Najpierw dotyka moich ramion obydwiema dłońmi, a następnie przyciąga mnie do siebie i tuli nieskończenie długo. Nie jestem pewna, ale chyba moczy moją szyję jedną czy dwiema łzami.
Czuję ucisk w żołądku i chcę, by syn piekarza był przy mnie blisko już zawsze.  Przywieramy do siebie ciałami i śmiejemy się jak szaleńcy, patrząc sobie w oczy. 
- Będziesz dobrą matką - Peeta całuje mnie w wargi i głaszcze po policzku.
- A ja postaram się być najlepszym na świecie ojcem dla naszego dzieciątka - dodaje.
     Odkleja się ode mnie i wstaje. Wyciąga ku mnie dłoń i pomaga mi stanąć. Podsuwa ręce pod moje kolana i plecy, po czym podnosi mnie z łatwością, i niesie do sypialni. Przypomina mi się chwila, gdy w dniu naszego ślubu Peeta przeniósł mnie przez próg. Miałam wtedy na sobie zwiewną sukienkę do ziemi, którą mój stylista zaprojektował kilka lat wcześniej i przekazał kartkę z projektem Effie, a ta kilka dni po naszych zaręczynach podarowała ją Peecie. Zanieśliśmy projekt do krawcowej, która wprawną ręką odtworzyła jego zamysł - chociaż nie tak perfekcyjnie jak sam Cinna. Po tych kilku latach wciąż była dobra, chociaż wymagała kilku drobnych poprawek z racji te go, że trochę przytyłam i stałam się bardziej kobieca, w miejscach, w których powinnam taka być. 
     Peeta kładzie mnie na łóżku z delikatnością i przykrywa mnie swoim ciałem. 
- Kocham cię, Katniss - szepcze i złącza nasze wargi w wygłodniałym pocałunku, zwiastującym nowe życie. wpatruje się we mnie swoimi niebieskimi oczami. W moim mniemaniu ta chwila nie ustaje przez wieczność, ale zapewne trwa  kilka minut. Chcę, by wpatrywał się we mnie całe życie z tą samą miłością i pożądaniem w oczach.
- Dziękuję, Katniss - mówi i zsuwa ramiączko koszulki, odsłaniając moje ramię. Składa mokry pocałunek na mojej skórze i powtarza słowo "dziękuję", ale nieco ciszej.
Dobrze wybrałam, myślę. I to w każdej sprawie. 

*

      Wychodzę z łazienki i kieruję się ku kuchni, w której aktualnie przebywa Peeta. W ręku trzymam podłużny przedmiot, a na mojej twarzy skrywa się uśmiech. Oddycham niespokojnie i cała drżę, ale bynajmniej nie za sprawą lęku, lecz przez niewyobrażalną radość, która stara się przebić przez moje wnętrzności, mięśnie i skórę, żeby swobodnie wybić się w niebiosa. Staram się być opanowana i nie zdradzić nic po sobie, ale okazuje się to niemal niemożliwe.
    Wkraczam do wyłożonego drewnem pomieszczenia i od razu dostrzegam męża, który wkłada całego siebie w coś, co dla każdego wydawałoby się tak banalne, ale dla niego to kolejny wyraz sztuki. W pieczenie. Piecze dla mnie tort. Zerwał się z samego rana, by go dla mnie zrobić. Dziś 8 Maja, moje urodziny.
     Peeta biega po kuchni jedynie w samych spodniach od piżamy i w fartuchu z napisem "pocałuj piekarza", który kupiłam dla niego bez wyraźnego powodu. We włosach i na ramionach ma mąkę. Ze skupieniem odmierza kolejne składniki i wrzuca do powstałej masy.
     Skradam się na palcach i zaskakuję go, przytulając się do jego nagich pleców. Dłoń wciąż ściskam na przedmiocie, żeby przypadkiem go nie zgubić. Peeta przekręca głowę w moją stronę, obdarza mnie jednym uśmiechem i wraca do pieczenia. Jak dziecko wtulam się do jego lewe ramię i przyglądam się temu, jak wbija jajka do miski. Miksuje wszystko i wlewa do formy. Odkłada surowe ciasto na bok i odwraca się do mnie. W ręce trzyma malutką miseczkę. Zanurza palec w zielonym lukrze i wkłada do ust, następnie nabiera kolejną porcję i wyciąga rękę ku mnie. Ochoczo zlizuję masę, rozkoszując się jej smakiem. Chłopak uśmiecha się, gdy ssę jego palec.
- Wszystkiego najlepszego, kochanie - mówi i całuje mnie przelotnie. Odchodzi na chwilę, by wstawić ciasto do pieca, ale wraca we mgnieniu oka. Podnosi mnie, po czym sadza na czystym kawałku blatu. Staje między moimi udami i ujmuje moją wolną rękę, by pozostawić na niej mokry całus. Obcałowuje każdą kosteczkę mojej dłoni.
- Peeta - zaczynam, gładząc jego włosy. Robię chwilową pauzę. Chcę ubrać to w słowa, powiedzieć to pięknie, ale jedyne co wydostaje się z moich ust to "zostaniesz tatusiem". W naszej parze to Peeta ma dar bajecznej mowy, ale nawet jemu teraz brakuje słów. Uśmiecham się ciepło i wręczam mu test, który dotychczas ściskałam kurczowo w ręce. Obserwuję jego twarz, gdy wpatruje się w mały przedmiot. Trwa to chwilę, zanim pojmuje sens moich słów. Jego usta rozchylają się na moment, by chwilę później uformować się w szaleńczy uśmiech.
     O dziecko z Peetą zaczęliśmy starać się już tego dnia, gdy oznajmiłam mu, że chcę je mieć. Zapragnęłam dać mu je jak najszybciej, ponieważ miałam na uwadze to, że prosił mnie o nie tak długo. Sama już chciałam móc mieć w rękach dowód naszej miłości. Namacalny i żywy. Niestety los nie był po naszej stronie i zaszłam w ciążę po około pięciu miesiącach. Co prawda nie trwało to bardzo długo, ale dla nas było jak wieczność.
    Peeta schyla się i całuje mnie w brzuch. Rozczula mnie ta sytuacja, chociaż oboje dobrze wiemy, że nasze dziecko to na razie mikroskopijna fasolka, którą trzeba podlewać miłością, by prawidłowo rosła.
    Nagle podnosi mnie. Chwytam się jego ramion, żeby nie stracić równowagi i nie upaść. Peeta jest tak mocny i twardy jak skała, że w głębi ducha wiem, że to i tak by się nie stało. Kładzie dłonie na moich pośladkach, a ja owijam go nogami wokół pasa. Przyciska mnie do ściany i całuje. Najpierw tylko muska kącik moich ust, ale po chwili rozchyla moje wargi, by za moment dostać się do mojego języka. Całuje mnie tak zachłannie, że prawie nie mogę oddychać.
- Tak bardzo się cieszę - mówi prosto w moje usta, kiedy odrywamy się od siebie, żeby złapać oddech i składa pojedynczy całus na moim nosie.

*

     Budzę się z bólem tak ogromnym, że mam wrażenie, jakby ktoś tłukł mnie w brzuch kilkunastu tonowym młotem. Przez chwile nie mogę się ruszyć. Ręką macam miejsce obok, z nadzieją, że obudzę Peetę, a ten mi pomoże, ale zastaję tylko pustkę. Nie ma go. Oczywiście, że nie.  Zerwał się rankiem, by iść do piekarni, którą zbudował w miejscu swojego dawnego domu.
     Wydaję z siebie zduszony ni to jęk, ni to krzyk. Leżę na boku i zaciskam dłonie na pościeli po drugiej stronie łózka, która już wystygła. Zamykam powieki i staram się oddychać spokojnie. Nie mam bladego pojęcia co się dzieje, staram się myśleć pozytywnie. Sama siebie przekonuję, że to tylko mocniejsze skurcze przepowiadające, ale kiedy ból nie ustępuje po ponad godzinie, wpadam w przerażenie. Z wysiłkiem ściągam spodnie i rzucam je z boku. Ześlizguję się z łóżka, klękam obok niego i chwytam się oburącz materaca. Rozstawiam nogi, a ciało podpowiada mi, że powinnam przeć. Do mojego mózgu powoli dochodzi jasny sygnał, zwiastujący, co się właśnie dzieje. Przecież jestem w dwudziestym pierwszym tygodniu ciąży, zostało mi drugie tyle do porodu.
      Łzy mimowolnie spływają mi po twarzy. Drżącą dłonią dotykam miejsca między nogami, gdzie od razu czuję coś, co ze mnie wychodzi... W miarę jak ból ustaje, mogę zacząć myśleć logicznie. To wszystko trwało z dobre trzy godziny. Moje włosy przykleiły się do czoła mokrego od potu.
     Ostatkami sił wstaję i kiedy widzę pod nogami nieżywe dziecko, połączone ze mną pępowiną, ponownie upadam na ziemie. W tym momencie wszystkie kolory z mojej twarzy odpływają i jestem pewna, że gdybym miała lustro, zobaczyłabym zjawę bladą jak śnieg. Z oporem zerkam na swoje nogi i z przerażeniem stwierdzam, że wciąż krwawię. Przyciągam kolana do klatki piersiowej i wpatruję się w organizm, który leży koło moich stóp. Dostrzegam dwa poruszenia się jego kościstej klatki piersiowej, delikatne i wręcz niezauważalne drgnięcie rączki. Po tym przestaje oddychać. Nie wiem co myśleć, nie wiem co robić. Czuję jedynie psychiczny ból. Zastygam w jednej pozycji i milknę, mając nadzieję, że usłyszę chociaż cichutki płacz synka. Oczywiście na marne, ponieważ płód leży martwy, zimny i cichy. Kiedy biorę na ręce moją kruszynę, która jest tak malutka, że nie miała prawa ujrzeć światła dziennego, zaczynam chrypieć, chociaż powinnam starać się uregulować oddech. Dziecko, które przytulam do piersi ma może z ponad dwadzieścia centymetrów i nie waży więcej niż czterysta gramów, jest chude i mogę dostrzec kości wystające z jego ciałka. Przypomina bardziej kosmitę, niż dziecko, ale mogę dostrzec szczegóły w jego wątłym ciele, które przyrównują je do człowieka.  Ma już nawet nieco włosów na główce i paluszki w kończynach, a na nich maleńkie paznokcie. Dotykam jego rączek i główki. Kiedy dochodzi do mnie, że trzymam w dłoniach zwłoki, zaczynam uciskać jego brzuszek z nadzieją, że kopnie, jak zawsze to robiło, gdy było we mnie, bo powoli zaczynałam czuć jak się rusza. W zasadzie czułam to jeszcze wczorajszego ranka - delikatne muskanie motylka.
     Przyciskam mojego synka do siebie i krzyczę, nie zważając na to, że zachowuję się jak opętana. Najpierw uderzam ręką w podłogę a później w ścianę i w czaszkę, zdzierając sobie skórę z kostek. Niemalże wyrywam sobie włosy z głowy. Wydaje mi się, że jeśli zastąpię psychiczny ból czymś fizycznym, poczuję ulgę. Łzy wielkości grochu spływają mi po policzkach, a ja siedzę i kiwam się w przód i w tył, w przód i w tył... Zasłaniam usta utytłaną z krwi dłonią i wbijam paznokcie w twarz. Nie wiem ile tak siedzę, ale w tym czasie wydalam jeszcze łożysko. Drżącą ręką sięgam do szuflady i wyciągam nożyczki, którymi odcinam pępowinę.
     Czołgam się na kolanach do innego pomieszczenia, które miało być pokojem dla naszego potomka. Jest tam na razie jedna szafka i łóżeczko, ale mimo to wyciągam pieluszkę i owijam w nią dziecko, po czym kładę na miękki materac. Nachylam się i całuję go raz w czoło. Mam nadzieję, że szybko obudzę się z koszmaru. Mam wrażenie, że mój synek będzie żywy i bezpieczny, a Peeta będzie ze mnie dumny, że należycie zaopiekowałam się dzieckiem. Przez chwilę stoję i wpatruję się w nie jak w obrazek. To moje dziecko, małe, kruche i bezbronne. Pewnie boi się świata, a ja jako matka, muszę ustrzec je przed złem.
    Resztę czynności wykonuję jak przez mgłę. Myję się, pozbywając się resztek krwi z ciała. Suszę. Ubieram. Wilgotne włosy zaplatam w coś, co prowizorycznie ma przypominać warkocz. Daruję sobie jedzenie, bo w tym momencie zapewne i tak nie przełknę nawet kęsa. Wciskam do torby bułkę i butelkę wody, po czym orientuję się, że znajduję się w lesie z łukiem w ręce i z kompletem strzał. Czy to odpowiedzialne i bezpieczne? Prawdopodobnie nie, ale kto miałby czelność przypominać zasady rozsądku, rozchwianej emocjonalnie kobiecie, która właśnie poroniła?
     Przysiadam na pniu zwalonego drzewa i staram się odtworzyć w głowie to, co robiłam zeszłego dnia, ale nie przychodzi mi na myśl nic, co mogłoby potencjalnie zagrażać dziecku. W zasadzie leżałam pół dnia do powrotu męża, a później słuchałam opowieści, którą opowiadał mi Peeta, masując mi stopy. Byłam spokojna, chłopak był na każde moje zawołanie, żebym się nie przemęczała.
    Po wojnie do lasu wybierałam się często. Nigdy nie przestało mnie to relaksować. Zapuszczałam się w nowe miejsca, czasem na prawdę daleko, ale zwykle szybko wracałam, ponieważ sama nie czułam się już tak pewnie. Czasem Peeta wybierał się tam ze mną, by nauczyć się strzelać, albo żeby zorganizować mi mały piknik na skraju lasu - na tej samej łące, na której często zbierałam mniszki. Przez ostatnie dwa miesiące nie byłam tam stałym bywalcem. Poszłam tam może raz czy dwa, ale wiedziałam, że muszę się powstrzymać przez wzgląd na dziecko... Machinalnie łapię się za brzuch i doskwiera mi ból, kiedy czuję jaki jest - wciąż zaokrąglony, ale namacalnie pusty.  Tym razem cierpienie rodzi się w moim umyśle, a promieniuje gdzieś z środka mnie, w okolicach klatki piersiowej. Osuwam się po pniu i siadam na suchej ziemi. Chowam twarz w dłoniach i wyję jak wilk.     Łzy wielkości grochu płyną najpierw po moich policzkach, zawisają na końcu brody, by ostatecznie rozbić się o ziemię, która wchłania je natychmiastowo. Jestem królową bólu, zdolną tylko pogłębiać swój fatalny stan, ulga i spokój to uczucia mi obce.
     Płaczę głośno, przeganiając prawdopodobnie całą zwierzynę w promieniu kilku metrów od mojego miejsca pobytu, ale nie zwracam sobie tym głowy, ponieważ dziś nie przyszłam tu, by polować. Chcę być tylko przez chwile sama.
    Peeta... zastanawiam się jak przekazać mu tę informację. Na pewno będzie załamany. Czy znienawidzi mnie przez to? Jestem winna śmierci jeszcze jednego człowieka. Ta myśl sprawia, że płaczę jeszcze głośniej, niemal rwąc sobie włosy z głowy. Po upływie godziny uspokajam się do tego stopnia, że wstaję i ruszam w jakimkolwiek kierunku, który nagle przyjdzie mi na myśl.  Jedyne miejsce, jakie chcę teraz odwiedzić to jezioro.
     Kiedy dochodzę na miejsce, dostrzegam jego ciemną sylwetkę, siedzącą na brzegu. Od razu go rozpoznaję, chociaż bardzo się zmienił. Minęło kilka dobrych lat, od kiedy ostatni raz go widziałam.        Podchodzę powoli, ale wiem, że słyszy moje kroki, bo nawet nie staram się cicho stawiać nóg. Nie odwraca głowy, ale jestem pewna, że wie, że idę i czeka aż do niego dołączę. Siadam obok niego. Ramię w ramię, jak za dawnych lat, chociaż minęło ich sporo. Ma na sobie mundur wojskowy. To już nie chłopak, którego znałam, jak samą siebie, jest dojrzałym mężczyzną. Jest o wiele większy, a jego twarz pokrywa kilkudniowy zarost. Pod oczami ma czarne koła. Wygląda na bardzo zmęczonego.
- Przyjechałem na kilka dni - odzywa się w końcu, przerywając gęstą ciszę, którą aż się dławiliśmy.
 - Ale dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że już nie miałem po co - przenikliwie wpatruje się w moją rękę, w miejsce, w którym noszę obrączkę.  Nie czuję się źle z jego słowami. Mam teraz inne rzeczy, nad którymi mogłabym się poużalać.Wstrzymuję oddech i wpatruję się w niego. Nawet nie mrugam przez dłuższą chwilę. Mój umysł nagle staje się zupełnie pusty, szalenie pozbawiony myśli, uczuć i wspomnień. Patrzę się tylko na niego ze szczelnie zaciśniętymi wargami,k.olejna łza formuje się w kąciku moich oczu, ale na siłę ją tam zatrzymuję,
- Nie przyjechałeś na ślub - mówię, nie zwracając uwagi, na to co przed chwilą powiedział. Co prawda zmieniam temat, ale to jest jedyna myśl, która była związana z nim, i która kłębiła się w moim umyśle przez ostatni czas. W swoim głosie słyszę pogardę. Przyjaciel... Wzrusza ramionami i kieruje wzrok na moją twarz.
- Wiesz, to było chyba zbyt wiele dla mnie - zaciska szczękę i odgarnia włosy z mojej mokrej czerwonej i mokrej od łez twarzy.
     Zapada cisza. Nie wiem co powiedzieć. Moje oczy stopniowo zachodzą łzami, a ja zastanawiam się skąd moje ciało znalazło wodę, by je wyprodukować. Przecież lamentowałam przez dobrą godzinę.
- Zbyt wiele... - parskam śmiechem i aż sama nie poznaję swojego głosu, przesiąkniętego sarkazmem i zachrypniętego.  Oddycham głęboko i znów zaczynam mówić. - Zbyt wiele... zbyt wiele czego? Ja, owszem, mogę powiedzieć te słowa : zbyt wiele. Zbyt wiele czasu czekałam aż się odezwiesz, aż pokażesz przyjacielską naturę. Za długo czekałam na Twoją odpowiedź, czy w ogóle się zjawisz, ale ty nie byłeś łaskawy zaszczycić mnie chociażby informacją. Zbyt wiele czasu czekałam później, gdy szłam do ołtarza, mając złudną nadzieję, że jednak się przybiegniesz w ostatniej chwili. Te słowa jednak spływają po nim jak po kaczce,
-  Co u Peety? -pyta, zmieniając temat, ale wiem, że go to nie interesuje.
- W porządku. Otworzył piekarnie - mówię zwięźle.
- Wiem - odpowiada. Dopiero teraz dostrzegam bułkę, którą nietkniętą obraca w palcach. Ciekawe czy kupił ją u samego Peety, czy może sprzedała mu ją młoda dziewczyna, która pracuje w jego piekarni.
- A u Ciebie, Katniss?
- Też dobrze - kłamię. - Staramy się o dziecko. Na myśl o potomku ściska mi się żołądek, więc momentalnie mam ochotę płakać, ale widzę też przed oczami obraz synka w łóżeczku i staję się spokojniejsza. Gale uśmiecha się sztucznie i zaciska szczękę. Podciągam kolana pod brodę, ignorując ból w dolnej części mojego ciała. Wpatruję się w gładką taflę jeziora. Mam ochotę rozebrać się i chwilę popływać, z nadzieją, że woda dostatecznie zamaskuje łzy, chociaż byłabym tu sama. Nie miałabym przed kim ich ukrywać. Chyba, że przed samą sobą, co i tak byłoby dostatecznie trudne.
- Mówiłaś, że nigdy nie chcesz mieć dzieci - przypomina mi z wyrzutem.
To prawda, tak było, aż do czasu, gdy posiadanie dziecka przestało wiązać się z bólem straty. Aż do momentu, gdy Peeta przekonał mnie, że kochamy się i w naszej sytuacji zajście w ciążę nie byłoby niczym złym.
- Czasy się zmieniły.
- Ty też - ofiarowuje mi jedno zabójcze spojrzenie i odchodzi, nie odwracając się nawet raz.
To tyle? Trochę kiepsko, jak na pierwsze spotkanie po latach dwóch dawnych przyjaciół, myślę i czuję ukłucie rozczarowania. Odwracam głowę w kierunku oddalającego się mężczyzny, ale dostrzegam tylko kawałek solidnego buta. Wsuwam gołe stopy do wody  i kładę się na gołej ziemi.  Wszystko to, co stało się dziś, sprawiło, że czuję się pusta i bez emocji. Czując promienie słońca, powoli odpływam do krainy sennej. Do snu ptasimi głosami śpiewają mi kosogłosy. To piosenka, którą skądś znam, ale nie potrafię sobie przypomnieć skąd.
    Umysł w prezencie podsuwa mi dobry sen. Ja, Peeta, nasze dziecko, Prim, tata i mama, siedzimy na łące, zajadając się ciastkami, upieczonymi przez mojego męża. Ojciec śpiewa, a ptaki powtarzają jego pieśń. Mama zaplata mi włosy w warkocz, a Prim bawi się z dzieckiem.
    Budzę się i dochodzę do wniosku, że spałam kilka godzin. Słońce powoli chowa się za horyzontem, pozostawiając po sobie pomarańczowe i czerwone smugi na niebie. Peecie by się to spodobało, myślę i powoli wstaję, rozglądając się po lesie. Powolnym krokiem kieruję się ku domowi. Chcę w nieskończoność odwlekać swoje spotkanie z Peetą. Wybieram dłuższą drogę, więc wędruję między zwalonymi drzewami i skaczę przez wąskie strumyki. Po drodze zjadam bułkę i wypijam całą butelkę wody, ale kończy się to tym, że zwracam wszystko na ziemię.
     Kiedy dochodzę na miejsce, niebo już całkiem pociemniało. Wchodzę do domu i widzę Peetę, który maszeruje w tę i z powrotem  z telefonem w ręce. Kiedy słyszy, że ktoś wchodzi, odwraca wzrok na drzwi. Upuszcza telefon, który z hukiem ląduje na podłodze, i biegnie do mnie. Kładzie ręce na moich ramionach i potrząsa mną delikatnie. Twarz ma całą czerwoną.
- Gdzie ty do cholery byłaś? - wrzeszczy, ale mimo wszystko słyszę miłość w jego głosie. Oddycha niespokojnie, ale wyraz jego twarzy zmienia się na pogodniejszą. Do moich oczu momentalnie napływają łzy. Gdy Peeta to zauważa, bierze mnie w ramiona i zakleszcza w niedźwiedzim uścisku.
- Tak się o ciebie martwiłem! - zaczyna głośno, ale od razu zmienia ton na łagodniejszy. - Wróciłem dziś z piekarni szybciej, a gdy poszedłem na górę, żeby się z tobą przywitać, ciebie nie było. Katniss, co to za krew na łóżku? - pyta, a głos mu się załamuje. Cisza. Całuje mnie w czoło.
 - Czekałem godzinę, bo uznałem, że może poszłaś się z kimś spotkać, ale nie wracałaś. Przeszedłem się do Haymitcha, na ćwiek, nigdzie cię nie widzieli. Myślałem, że coś ci się stało.
Nic nie odpowiadam, tkwię w jego ramionach, jakbym szukała ukojenia. Odnajduje je, jak zawsze. Zamykam oczy i oddycham miarowo. To zabawne i smutne na raz, myślę. Już raz "byłam" w ciąży z Peetą i już raz "poroniłam". Teraz chora historia się powtarza.
    Owijam ramionami tułów chłopaka i zaczynam tęsknić za moimi utraconymi dziećmi, chociaż jedno z nich było po prostu wymyślone.
- Widziałem dziś twojego starego przyjaciela. Byłaś się z z nim spotkać? - pyta z nutką podejrzliwości, ale ja tylko wybucham płaczem. To moja odpowiedz. Wszystko to, co się dziś stało, kłębiło się we mnie, sprawiając, że jestem wrakiem. Nareszcie emocje zaczęły ze mnie uchodzić poprzez łzy, płynące niczym strumień po mojej twarzy. Nawet nie wiem jak przekazać mu tę informację. Prawdę mówiąc nie wiem jak się zachować, czy powiedzieć mu teraz, czy później i poczekać na odpowiedni moment?
    Chłopak odsuwa się ode mnie i patrzy na mnie wyczekująco. Podnosi jedną brew. Czuję się jakby ktoś odciął mi język. Już tylko chlipię. W odpowiedzi  kładę ręce na pustym brzuchu. Chłopak otwiera usta w niemym proteście, ale momentalnie je zaciska. Broda zaczyna mi się trząść. Peeta rozumie mnie bez słów. Ponownie zagarnia mnie w swoje ramiona i razem osuwamy się na ziemię.          Czuję jak otacza mnie opieką, płacząc. Moczy mnie swoimi łzami. Jego szloch po kilku minutach zamienia się w ryk. Ja płaczę razem z nim. Nasze głosy łączą się w jedną upiorną pieśń. Boleśnie zaciska palce na moich ramionach. Widzę, że nasza strata dotknęła go równie mocno, jak mnie i kiedy obserwuję jego zachowanie, dochodzę do wniosku, że jednak nie jestem tak obłąkana, bo on również traci kontrolę. Bierze figurkę i ciska nią w telewizor, a ten upada na ziemię. Uderza  dłonią w ścianę do tego momentu aż jego kostki zalewają się krwią. Siedzę skulona w kącie i nie ruszam się nawet na milimetr. Jego wybuch nie robi na mnie wrażenia, rozumiem go.
     Kiedy w końcu opowiadam mu całą historię, zaprowadzam do zwłok, ale zanim wchodzimy, proszę go, by był cicho, bo jest tu dziecko.
      Kilka dni później robimy pogrzeb naszemu synkowi. Peeta nie chce spuszczać mnie z oczu. Mówi, że martwi się o mnie, ale mam wrażenie, że zwyczajnie myśli, że oszalałam, ale to on zdemolował salon, więc z nim też nie wszystko jest w porządku.
      Następne godziny, dni, tygodnie spędzamy na żałobie po naszym nienarodzonym dziecku, siedząc w bezruchu, okazując sobie wdzięczność za wsparcie.

 ➳➳➳

Witajcie w kolejną niedzielę, Trybuci! :)
Jestem pewna, że zabijecie mnie za to, co zrobiłam Katniss i Peecie, ale uważam, że  to, iż ktoś przeszedł w życiu wiele, że nacierpiał się i dużo stracił... nie oznacza, że życie mu odpuści w momencie, gdy jest w miarę stabilnie. Zycie niestety tak nie działa. 
Chciałam pokazać jak bardzo dotknęło Katniss poronienie dziecka. Tak upierała się, że go nie chce, aż w końcu zapragnęła, starali się o nie długo, a ona je straciła. Mam nadzieję, że udało mi się ukazać ją jako delikatnie niezrównoważoną psychicznie. 
Kochani, wiem, że nie jest zbyt szczęśliwie, ale obiecuję, że to się zmieni za tydzień, ponieważ ten epizod jest podzielony na dwa i (mówię Wam to w tajemnicy) w drugiej części doczekają się potomka. 
To do następnego, nie zabijajcie mnie! :)
Roksana.