Chłopak prosił mnie o dziecko jeszcze przed ślubem, ale wciąż broniłam się przed tym nogami i rękami. Nie chodziło o to, że nie byłam wystarczająco gotowa, ale raczej o to, że wciąż wypełniał mnie przenikliwy strach. Mimo tego, że Głodowych Igrzysk nie było od kilku lat, ja wciąż w głowie miałam wizję Dożynek, w których losują nasze dziecko, jak przed laty Prim. Wówczas nie byłoby szansy, że ja albo Peeta zgłosilibyśmy się za nie, by udać się trzeci raz na arenę, z wizją nieuchronnej śmierci. Jak dwa razy nam się udało, tak za trzecim razem prawdopodobnie skończyłoby się koszmarnie.
To bezsensowne obawy. Mąż zdołał mi to wytłumaczyć dopiero po kilku latach.
Chłopak łapie mnie i ciągnie na kanapę, żebym położyła głowę na jego kolanach i przez moment odpoczęła. Dziś, gdy znów zaczął rozmowę, schodząc na temat dziecka, wolałam zająć się sprzątaniem, niż wplątywać się w kłótnię, jak zwykle z resztą, gdy bierzemy na tapet potomka. Peeta jest nieugięty, jeśli już się uprze.
Nie potrafię dowieść mu dlaczego nie chcę wydać na świat nowego człowieka. Inna sprawa, że sama przed sobą nie umiem klarownie wytłumaczyć motywacji moich obaw, bo przecież są one niedorzeczne - tak przynajmniej uważa mój mąż.
- Kochanie - zaczyna, kiedy głaszcze moją głowę. - Będę dobrym ojcem.
- Peeta, czy ty na serio nie rozumiesz o co mi chodzi? Nie mówię, że nie będziesz wzorowym tatą. Chodzi o mój strach... O nic więcej.
- Więc przestań się obawiać - mówi i przytula mnie do siebie. Głos ma spokojny i kojący, jakby długimi godzinami myślał nad tym, co ma powiedzieć. - Posłuchaj - zaczyna i przyciąga mnie jeszcze bliżej siebie. - Niby niedawno, a wydawałoby się, że wieki temu, była pewna dziewczyna, która swoim hartem ducha, determinacją i dobrym sercem ocaliła cały kraj od tyranii. Nie zrobiła tego, by zyskać jakieś korzyści dla siebie. Była po prostu dobra i nie mogła znieść szerzącego się horroru. Dzięki niej jesteśmy więc całkowicie bezpieczni. Kocham tę dziewczynę.
- Koszmarem tej dziewczyny od zawsze było stracenie dziecka. Jej ukochany powinien to zrozumieć, nie uważasz? - staram się mówić bez wyraźnego poruszenia w głosie, ale niechciana łza spływa mi po policzku.
- Jej ukochany jest przy niej, by ją wspierać - mówi. - Jestem tu i cię nie zostawię. Dziecko będzie naszą wspólną sprawą. Nie ma już przecież głodowych igrzysk - przypomina mi za uchem i całuje w skroń. - Kiedy nasze dziecko już przyjdzie na świat, będę chronił je całym sobą i nie pozwolę, by stała się mu krzywda.
To prawda, nie pozwoli, by naszemu potomkowi spadł choć włos z głowy. Tak samo starał się chronić mnie podczas naszych obydwóch Igrzysk Głodowych i broni mnie po dziś dzień. Jestem moim życiowym konwojentem.
Peeta potrafi dobrać słowa tak, by stanowiły mieszankę wybuchową, rozwalającą wszystkie mury i inne zabezpieczenia, którymi się otoczyłam. Jego dar perswazji sprawia, że na myśl o dziecku zaczynam się uśmiechać. W głowie karcę siebie za to bezpośrednie odejście od swoich wartości i uległość. Szybko jednak rezygnuję i wtulam twarz w pierś chłopaka, a ten całuje mnie w czubek głowy. - Zbudujemy wspaniały dom dla naszej rodziny, jeśli tylko zgodzisz się urodzić mi dziecko. Powiedz mi, co mam zrobić, żebyś się zgodziła. Przecież się kochamy.
Po rozmowie, która trwała kawał czasu, obiecałam mu, że zastanowię się nad tym. W tamtym momencie dostrzegłam błysk kilku odbijających się od światła iskierek tańczących w błękicie morza jego oczu, nadziei i miłości. Tak samo patrzył na mnie na naszej pierwszej arenie, gdy doszło do nas, że możemy wrócić do domu. Oboje.
Tak jak obiecałam, zastanowiłam się nad tym głęboko. Niestety wciąż nie byłam w stu procentach pewna. Strach był tak silny, że przysłaniał mi realny widok na teraźniejszość.
Wiedziałam na pewno, że Peeta może być wspaniałym ojcem, ale można by kłócić się nad prawdziwością stwierdzenia, że ja byłabym dobrą matką.
Wydawało się, jakbym czekałam na jakiś znak od siły wyższej, która niewidzialnymi rękami rozwieje moje obawy. Doczekałam się go.
To stało się tydzień później. Szliśmy odwiedzić Haymitcha. Effie wróciła właśnie ze szpitala ze swoim nowo narodzonym dzieckiem. Kiedy weszliśmy do ich domu, zaskakująco czystego - dzięki kobiecej ręce Effie - kobieta siedziała przy kominku, karmiąc bezzębne maleństwo.
Effie przez te kilka lat zmieniła się niewyobrażalnie, ale pod względem czysto wizualnym.Wciąż jest nadzwyczajna, ale na subtelny i stonowany sposób. Swojego niezwykłego charakteru nie zatraciła w nawet najmniejszym stopniu.
Zakochali się w sobie, gdy nastały dobre czasy. Była oparciem dla naszego byłego mentora. Wprowadziła się do niego i teraz wiodą spokojne, przepełnione miłością życie.
Haymitch również przeobraził się w nową istotę. Przestał pić, zaczął w końcu dbać o siebie i pozbył się lęku przed spaniem w spowijającej go ciemności. W końcu stał się motylem, gdy przez całe życie tkwił w kokonie.
Jak można się domyśleć, Peeta niemal natychmiast dobył kruszynki i zaczął rozmawiać z nią w języku dzieci oraz rozśmieszać ją. Mówił do niej tonem, którego nigdy nie miałam szczęścia słyszeć i zapragnęłam dać mu dziecko, które otoczy miłością, a ja mogłabym być świadkiem takich scen.
Podniósł dziecko na ręce i spacerował z nim po pokoju. Przez chwilę trzymał dziewczynkę za malutką dłoń i posyłał jej uśmiech, a ta odwzajemniła go, ukazując mu dziąsła w całej okazałości. Jej cała zaśliniona twarz śmiała się do mojego męża. Kołysał je, przytulając do piersi, a dziecko wkrótce zasnęło. Kiedy spojrzał na mnie i posłał mi to charakterystyczne spojrzenie, wiedziałam, że jego pośrednim zamiarem było pokazanie mi jak dziecko wpłynęłoby na nasze życie.
Ta sielankowa sytuacja sprawiła, że zaczęłam się uginać. Stałam się niewyobrażalnie plastyczna pod mocnymi dłońmi Peety i wystarczyłaby jeszcze jedna prośba, a zgodziłabym się bez problemu. Zapragnęłam mieć dziecko z nim i widywać takie epizody codziennie. Uznałam, że nie ma sensu dłużej czekać, zwlekałam już wystarczająco. Nie ma potrzeby czekać na następny zbieg okoliczności, który posunie mnie do kolejnego wyboru. Mogę wziąć sprawy w swoje ręce.
Teraz wiem, że nie należy patrzeć w stare czasy, przyglądać się im, kalkulować je i rozmyślać o nich. Liczy się tylko w przyszłość i teraźniejszość. W przeszłości już byłam i widziałam wszystko, więc na próżno marnować czas, bezsensownymi powrotami.
***
Siedzimy ramię w ramię, wtuleni w siebie na podłodze w salonie,
wpatrując się w ogień roztańczony w kominku. Peeta gładzi kciukiem mój
policzek i raz za razem całuje mnie we włosy oraz szyję. Ciepło bijące z
kominka promieniuje w naszą stronę, rozgrzewając nasze ciała. Jest już
zima. Krajobraz za zlewa się w jedną, gładką, białą plemię, która jest
kojąca. Zastanawiam się nad tym, jakby to było, gdyby te kilka lat temu
zwyciężył Snow. Teraz prawdopodobnie biedne dziecko, z któregoś z
Jedenastu wciąż istniejących Dystryktów przygotowywałoby się na Tournée
Zwycięzców, by jeszcze raz przeżyć namiastkę własnego horroru oraz dać
się zastraszać władzom Panem. Za pół roku odbyły by się kolejne Głodowe
Igrzyska, za rok kolejne za następny rok kolejne i tak przez steki lat, aż w końcu znalazłaby się osoba, bądź osoby, które choćby
nie na umyślnie stałaby się zarzewiem buntu, iskierką rozpalającą pożar.
A przecież ogień rozprzestrzenia się szybciej, niż myślimy...
Staram się nie zaprzątać sobie głowy przeszłością, skoro przyszłość
może skutecznie zakryć blizny. Nawet te najrozleglejsze.
Peeta
i jego piękne obietnice lepszego jutra radzą sobie z ranami przeszłości
lepiej niż jakiekolwiek drogie lekarstwo prosto z Kapitolu. Każde ciepłe słowo jest niczym maść
na moją skołataną duszę.
Kładę głowę na ramieniu męża i staram się chłonąć jego ciepło, które
mam ochotę upchnąć pod koszulą w deszczowy dzień, jak chleb ofiarowany
mi przez Peetę.
Spowija
nas cisza, która z echem odbija się w pustej ciemności. Decyduję się ją
przerwać, bynajmniej nie z powodu tego, że jest w jakiś sposób
nieprzyjemna.
- Peeta?- zaczynam miękko, nie odrywając wzroku z ognia.
- Tak?
Chłopak
wydaje się jakby wyrwany z transu. Ostatnio bardzo często rozmyśla.
Kieruje ku mnie swoją twarz tak gorącą od płomieni, że kiedy dotykam jej
palcem, nieco mnie parzy. Odgarniam mu z czoła włosy i uśmiecham się
delikatnie.
- Chcę mieć z tobą dziecko - mówię powoli i wyraźnie, żeby dać mu chwilę do przetworzenia moich słów, które mogły zbić go z tropu - w końcu jeszcze niedawno broniłam się rękami i nogami przed chociażby pomyśleniem o ciąży. Słowa, które właśnie wypowiedziałam, zawisają w powietrzu, muskając nasze zmysły. Peeta mruży oczy z niedowierzania.
- Jesteś
pewna? - pyta, uważnie mi się przyglądając, ale na jego twarzy widzę
cień ulgi i szczęścia. Wygląda jakby całe napięcie z niego zeszło,
pozostawiając go czystym jak łza.
- Tak, jestem pewna jak nigdy.
Widząc jego uśmiech; najprawdziwszy i najszczerszy, wiem, że podjęłam dobrą decyzję.
Najpierw
dotyka moich ramion obydwiema dłońmi, a następnie przyciąga mnie do
siebie i tuli nieskończenie długo. Nie jestem pewna, ale chyba moczy
moją szyję jedną czy dwiema łzami.
Czuję ucisk w żołądku i chcę, by syn piekarza był przy mnie blisko już zawsze. Przywieramy do siebie ciałami i śmiejemy się jak szaleńcy, patrząc sobie w oczy.
- Będziesz dobrą matką - Peeta całuje mnie w wargi i głaszcze po policzku.
- A ja postaram się być najlepszym na świecie ojcem dla naszego dzieciątka - dodaje.
Odkleja
się ode mnie i wstaje. Wyciąga ku mnie dłoń i pomaga mi stanąć. Podsuwa
ręce pod moje kolana i plecy, po czym podnosi mnie z łatwością, i niesie
do sypialni. Przypomina mi się chwila, gdy w dniu naszego ślubu Peeta
przeniósł mnie przez próg. Miałam
wtedy na sobie zwiewną sukienkę do ziemi, którą mój stylista zaprojektował kilka lat wcześniej i przekazał kartkę z projektem Effie, a ta kilka dni po naszych zaręczynach podarowała ją Peecie. Zanieśliśmy projekt do krawcowej, która wprawną ręką odtworzyła jego zamysł - chociaż nie tak perfekcyjnie jak sam Cinna. Po tych kilku latach wciąż była dobra, chociaż
wymagała kilku drobnych poprawek z racji te go, że trochę przytyłam i
stałam się bardziej kobieca, w miejscach, w których powinnam taka być.
Peeta kładzie mnie na łóżku z delikatnością i przykrywa mnie swoim ciałem.
- Kocham
cię, Katniss - szepcze i złącza nasze wargi w wygłodniałym pocałunku,
zwiastującym nowe życie. wpatruje się we mnie swoimi niebieskimi oczami.
W moim mniemaniu ta chwila nie ustaje przez wieczność, ale zapewne trwa kilka minut. Chcę, by wpatrywał się we mnie całe życie z tą samą
miłością i pożądaniem w oczach.
- Dziękuję,
Katniss - mówi i zsuwa ramiączko koszulki, odsłaniając moje ramię.
Składa mokry pocałunek na mojej skórze i powtarza słowo "dziękuję", ale
nieco ciszej.
Dobrze wybrałam, myślę. I to w każdej sprawie.
Wychodzę z łazienki i kieruję się ku kuchni, w której aktualnie przebywa Peeta. W ręku trzymam podłużny przedmiot, a na mojej twarzy skrywa się uśmiech. Oddycham niespokojnie i cała drżę, ale bynajmniej nie za sprawą lęku, lecz przez niewyobrażalną radość, która stara się przebić przez moje wnętrzności, mięśnie i skórę, żeby swobodnie wybić się w niebiosa. Staram się być opanowana i nie zdradzić nic po sobie, ale okazuje się to niemal niemożliwe.
Wkraczam do wyłożonego drewnem pomieszczenia i od razu dostrzegam męża, który wkłada całego siebie w coś, co dla każdego wydawałoby się tak banalne, ale dla niego to kolejny wyraz sztuki. W pieczenie. Piecze dla mnie tort. Zerwał się z samego rana, by go dla mnie zrobić. Dziś 8 Maja, moje urodziny.
Peeta biega po kuchni jedynie w samych spodniach od piżamy i w fartuchu z napisem "pocałuj piekarza", który kupiłam dla niego bez wyraźnego powodu. We włosach i na ramionach ma mąkę. Ze skupieniem odmierza kolejne składniki i wrzuca do powstałej masy.
Skradam się na palcach i zaskakuję go, przytulając się do jego nagich pleców. Dłoń wciąż ściskam na przedmiocie, żeby przypadkiem go nie zgubić. Peeta przekręca głowę w moją stronę, obdarza mnie jednym uśmiechem i wraca do pieczenia. Jak dziecko wtulam się do jego lewe ramię i przyglądam się temu, jak wbija jajka do miski. Miksuje wszystko i wlewa do formy. Odkłada surowe ciasto na bok i odwraca się do mnie. W ręce trzyma malutką miseczkę. Zanurza palec w zielonym lukrze i wkłada do ust, następnie nabiera kolejną porcję i wyciąga rękę ku mnie. Ochoczo zlizuję masę, rozkoszując się jej smakiem. Chłopak uśmiecha się, gdy ssę jego palec.
- Wszystkiego najlepszego, kochanie - mówi i całuje mnie przelotnie. Odchodzi na chwilę, by wstawić ciasto do pieca, ale wraca we mgnieniu oka. Podnosi mnie, po czym sadza na czystym kawałku blatu. Staje między moimi udami i ujmuje moją wolną rękę, by pozostawić na niej mokry całus. Obcałowuje każdą kosteczkę mojej dłoni.
- Peeta - zaczynam, gładząc jego włosy. Robię chwilową pauzę. Chcę ubrać to w słowa, powiedzieć to pięknie, ale jedyne co wydostaje się z moich ust to "zostaniesz tatusiem". W naszej parze to Peeta ma dar bajecznej mowy, ale nawet jemu teraz brakuje słów. Uśmiecham się ciepło i wręczam mu test, który dotychczas ściskałam kurczowo w ręce. Obserwuję jego twarz, gdy wpatruje się w mały przedmiot. Trwa to chwilę, zanim pojmuje sens moich słów. Jego usta rozchylają się na moment, by chwilę później uformować się w szaleńczy uśmiech.
O dziecko z Peetą zaczęliśmy starać się już tego dnia, gdy oznajmiłam mu, że chcę je mieć. Zapragnęłam dać mu je jak najszybciej, ponieważ miałam na uwadze to, że prosił mnie o nie tak długo. Sama już chciałam móc mieć w rękach dowód naszej miłości. Namacalny i żywy. Niestety los nie był po naszej stronie i zaszłam w ciążę po około pięciu miesiącach. Co prawda nie trwało to bardzo długo, ale dla nas było jak wieczność.
Peeta schyla się i całuje mnie w brzuch. Rozczula mnie ta sytuacja, chociaż oboje dobrze wiemy, że nasze dziecko to na razie mikroskopijna fasolka, którą trzeba podlewać miłością, by prawidłowo rosła.
Nagle podnosi mnie. Chwytam się jego ramion, żeby nie stracić równowagi i nie upaść. Peeta jest tak mocny i twardy jak skała, że w głębi ducha wiem, że to i tak by się nie stało. Kładzie dłonie na moich pośladkach, a ja owijam go nogami wokół pasa. Przyciska mnie do ściany i całuje. Najpierw tylko muska kącik moich ust, ale po chwili rozchyla moje wargi, by za moment dostać się do mojego języka. Całuje mnie tak zachłannie, że prawie nie mogę oddychać.
- Tak bardzo się cieszę - mówi prosto w moje usta, kiedy odrywamy się od siebie, żeby złapać oddech i składa pojedynczy całus na moim nosie.
Budzę się z bólem tak ogromnym, że mam wrażenie, jakby ktoś tłukł mnie w brzuch kilkunastu tonowym młotem. Przez chwile nie mogę się ruszyć. Ręką macam miejsce obok, z nadzieją, że obudzę Peetę, a ten mi pomoże, ale zastaję tylko pustkę. Nie ma go. Oczywiście, że nie. Zerwał się rankiem, by iść do piekarni, którą zbudował w miejscu swojego dawnego domu.
Wydaję z siebie zduszony ni to jęk, ni to krzyk. Leżę na boku i zaciskam dłonie na pościeli po drugiej stronie łózka, która już wystygła. Zamykam powieki i staram się oddychać spokojnie. Nie mam bladego pojęcia co się dzieje, staram się myśleć pozytywnie. Sama siebie przekonuję, że to tylko mocniejsze skurcze przepowiadające, ale kiedy ból nie ustępuje po ponad godzinie, wpadam w przerażenie. Z wysiłkiem ściągam spodnie i rzucam je z boku. Ześlizguję się z łóżka, klękam obok niego i chwytam się oburącz materaca. Rozstawiam nogi, a ciało podpowiada mi, że powinnam przeć. Do mojego mózgu powoli dochodzi jasny sygnał, zwiastujący, co się właśnie dzieje. Przecież jestem w dwudziestym pierwszym tygodniu ciąży, zostało mi drugie tyle do porodu.
Łzy mimowolnie spływają mi po twarzy. Drżącą dłonią dotykam miejsca między nogami, gdzie od razu czuję coś, co ze mnie wychodzi... W miarę jak ból ustaje, mogę zacząć myśleć logicznie. To wszystko trwało z dobre trzy godziny. Moje włosy przykleiły się do czoła mokrego od potu.
Ostatkami sił wstaję i kiedy widzę pod nogami nieżywe dziecko, połączone ze mną pępowiną, ponownie upadam na ziemie. W tym momencie wszystkie kolory z mojej twarzy odpływają i jestem pewna, że gdybym miała lustro, zobaczyłabym zjawę bladą jak śnieg. Z oporem zerkam na swoje nogi i z przerażeniem stwierdzam, że wciąż krwawię. Przyciągam kolana do klatki piersiowej i wpatruję się w organizm, który leży koło moich stóp. Dostrzegam dwa poruszenia się jego kościstej klatki piersiowej, delikatne i wręcz niezauważalne drgnięcie rączki. Po tym przestaje oddychać. Nie wiem co myśleć, nie wiem co robić. Czuję jedynie psychiczny ból. Zastygam w jednej pozycji i milknę, mając nadzieję, że usłyszę chociaż cichutki płacz synka. Oczywiście na marne, ponieważ płód leży martwy, zimny i cichy. Kiedy biorę na ręce moją kruszynę, która jest tak malutka, że nie miała prawa ujrzeć światła dziennego, zaczynam chrypieć, chociaż powinnam starać się uregulować oddech. Dziecko, które przytulam do piersi ma może z ponad dwadzieścia centymetrów i nie waży więcej niż czterysta gramów, jest chude i mogę dostrzec kości wystające z jego ciałka. Przypomina bardziej kosmitę, niż dziecko, ale mogę dostrzec szczegóły w jego wątłym ciele, które przyrównują je do człowieka. Ma już nawet nieco włosów na główce i paluszki w kończynach, a na nich maleńkie paznokcie. Dotykam jego rączek i główki. Kiedy dochodzi do mnie, że trzymam w dłoniach zwłoki, zaczynam uciskać jego brzuszek z nadzieją, że kopnie, jak zawsze to robiło, gdy było we mnie, bo powoli zaczynałam czuć jak się rusza. W zasadzie czułam to jeszcze wczorajszego ranka - delikatne muskanie motylka.
Przyciskam mojego synka do siebie i krzyczę, nie zważając na to, że zachowuję się jak opętana. Najpierw uderzam ręką w podłogę a później w ścianę i w czaszkę, zdzierając sobie skórę z kostek. Niemalże wyrywam sobie włosy z głowy. Wydaje mi się, że jeśli zastąpię psychiczny ból czymś fizycznym, poczuję ulgę. Łzy wielkości grochu spływają mi po policzkach, a ja siedzę i kiwam się w przód i w tył, w przód i w tył... Zasłaniam usta utytłaną z krwi dłonią i wbijam paznokcie w twarz. Nie wiem ile tak siedzę, ale w tym czasie wydalam jeszcze łożysko. Drżącą ręką sięgam do szuflady i wyciągam nożyczki, którymi odcinam pępowinę.
Czołgam się na kolanach do innego pomieszczenia, które miało być pokojem dla naszego potomka. Jest tam na razie jedna szafka i łóżeczko, ale mimo to wyciągam pieluszkę i owijam w nią dziecko, po czym kładę na miękki materac. Nachylam się i całuję go raz w czoło. Mam nadzieję, że szybko obudzę się z koszmaru. Mam wrażenie, że mój synek będzie żywy i bezpieczny, a Peeta będzie ze mnie dumny, że należycie zaopiekowałam się dzieckiem. Przez chwilę stoję i wpatruję się w nie jak w obrazek. To moje dziecko, małe, kruche i bezbronne. Pewnie boi się świata, a ja jako matka, muszę ustrzec je przed złem.
Resztę czynności wykonuję jak przez mgłę. Myję się, pozbywając się resztek krwi z ciała. Suszę. Ubieram. Wilgotne włosy zaplatam w coś, co prowizorycznie ma przypominać warkocz. Daruję sobie jedzenie, bo w tym momencie zapewne i tak nie przełknę nawet kęsa. Wciskam do torby bułkę i butelkę wody, po czym orientuję się, że znajduję się w lesie z łukiem w ręce i z kompletem strzał. Czy to odpowiedzialne i bezpieczne? Prawdopodobnie nie, ale kto miałby czelność przypominać zasady rozsądku, rozchwianej emocjonalnie kobiecie, która właśnie poroniła?
Przysiadam na pniu zwalonego drzewa i staram się odtworzyć w głowie to, co robiłam zeszłego dnia, ale nie przychodzi mi na myśl nic, co mogłoby potencjalnie zagrażać dziecku. W zasadzie leżałam pół dnia do powrotu męża, a później słuchałam opowieści, którą opowiadał mi Peeta, masując mi stopy. Byłam spokojna, chłopak był na każde moje zawołanie, żebym się nie przemęczała.
Po wojnie do lasu wybierałam się często. Nigdy nie przestało mnie to relaksować. Zapuszczałam się w nowe miejsca, czasem na prawdę daleko, ale zwykle szybko wracałam, ponieważ sama nie czułam się już tak pewnie. Czasem Peeta wybierał się tam ze mną, by nauczyć się strzelać, albo żeby zorganizować mi mały piknik na skraju lasu - na tej samej łące, na której często zbierałam mniszki. Przez ostatnie dwa miesiące nie byłam tam stałym bywalcem. Poszłam tam może raz czy dwa, ale wiedziałam, że muszę się powstrzymać przez wzgląd na dziecko... Machinalnie łapię się za brzuch i doskwiera mi ból, kiedy czuję jaki jest - wciąż zaokrąglony, ale namacalnie pusty. Tym razem cierpienie rodzi się w moim umyśle, a promieniuje gdzieś z środka mnie, w okolicach klatki piersiowej. Osuwam się po pniu i siadam na suchej ziemi. Chowam twarz w dłoniach i wyję jak wilk. Łzy wielkości grochu płyną najpierw po moich policzkach, zawisają na końcu brody, by ostatecznie rozbić się o ziemię, która wchłania je natychmiastowo. Jestem królową bólu, zdolną tylko pogłębiać swój fatalny stan, ulga i spokój to uczucia mi obce.
Płaczę głośno, przeganiając prawdopodobnie całą zwierzynę w promieniu kilku metrów od mojego miejsca pobytu, ale nie zwracam sobie tym głowy, ponieważ dziś nie przyszłam tu, by polować. Chcę być tylko przez chwile sama.
Peeta... zastanawiam się jak przekazać mu tę informację. Na pewno będzie załamany. Czy znienawidzi mnie przez to? Jestem winna śmierci jeszcze jednego człowieka. Ta myśl sprawia, że płaczę jeszcze głośniej, niemal rwąc sobie włosy z głowy. Po upływie godziny uspokajam się do tego stopnia, że wstaję i ruszam w jakimkolwiek kierunku, który nagle przyjdzie mi na myśl. Jedyne miejsce, jakie chcę teraz odwiedzić to jezioro.
Kiedy dochodzę na miejsce, dostrzegam jego ciemną sylwetkę, siedzącą na brzegu. Od razu go rozpoznaję, chociaż bardzo się zmienił. Minęło kilka dobrych lat, od kiedy ostatni raz go widziałam. Podchodzę powoli, ale wiem, że słyszy moje kroki, bo nawet nie staram się cicho stawiać nóg. Nie odwraca głowy, ale jestem pewna, że wie, że idę i czeka aż do niego dołączę. Siadam obok niego. Ramię w ramię, jak za dawnych lat, chociaż minęło ich sporo. Ma na sobie mundur wojskowy. To już nie chłopak, którego znałam, jak samą siebie, jest dojrzałym mężczyzną. Jest o wiele większy, a jego twarz pokrywa kilkudniowy zarost. Pod oczami ma czarne koła. Wygląda na bardzo zmęczonego.
- Przyjechałem na kilka dni - odzywa się w końcu, przerywając gęstą ciszę, którą aż się dławiliśmy.
- Ale dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że już nie miałem po co - przenikliwie wpatruje się w moją rękę, w miejsce, w którym noszę obrączkę. Nie czuję się źle z jego słowami. Mam teraz inne rzeczy, nad którymi mogłabym się poużalać.Wstrzymuję oddech i wpatruję się w niego. Nawet nie mrugam przez dłuższą chwilę. Mój umysł nagle staje się zupełnie pusty, szalenie pozbawiony myśli, uczuć i wspomnień. Patrzę się tylko na niego ze szczelnie zaciśniętymi wargami,k.olejna łza formuje się w kąciku moich oczu, ale na siłę ją tam zatrzymuję,
- Nie przyjechałeś na ślub - mówię, nie zwracając uwagi, na to co przed chwilą powiedział. Co prawda zmieniam temat, ale to jest jedyna myśl, która była związana z nim, i która kłębiła się w moim umyśle przez ostatni czas. W swoim głosie słyszę pogardę. Przyjaciel... Wzrusza ramionami i kieruje wzrok na moją twarz.
- Wiesz, to było chyba zbyt wiele dla mnie - zaciska szczękę i odgarnia włosy z mojej mokrej czerwonej i mokrej od łez twarzy.
Zapada cisza. Nie wiem co powiedzieć. Moje oczy stopniowo zachodzą łzami, a ja zastanawiam się skąd moje ciało znalazło wodę, by je wyprodukować. Przecież lamentowałam przez dobrą godzinę.
- Zbyt wiele... - parskam śmiechem i aż sama nie poznaję swojego głosu, przesiąkniętego sarkazmem i zachrypniętego. Oddycham głęboko i znów zaczynam mówić. - Zbyt wiele... zbyt wiele czego? Ja, owszem, mogę powiedzieć te słowa : zbyt wiele. Zbyt wiele czasu czekałam aż się odezwiesz, aż pokażesz przyjacielską naturę. Za długo czekałam na Twoją odpowiedź, czy w ogóle się zjawisz, ale ty nie byłeś łaskawy zaszczycić mnie chociażby informacją. Zbyt wiele czasu czekałam później, gdy szłam do ołtarza, mając złudną nadzieję, że jednak się przybiegniesz w ostatniej chwili. Te słowa jednak spływają po nim jak po kaczce,
- Co u Peety? -pyta, zmieniając temat, ale wiem, że go to nie interesuje.
- W porządku. Otworzył piekarnie - mówię zwięźle.
- Wiem - odpowiada. Dopiero teraz dostrzegam bułkę, którą nietkniętą obraca w palcach. Ciekawe czy kupił ją u samego Peety, czy może sprzedała mu ją młoda dziewczyna, która pracuje w jego piekarni.
- A u Ciebie, Katniss?
- Też dobrze - kłamię. - Staramy się o dziecko. Na myśl o potomku ściska mi się żołądek, więc momentalnie mam ochotę płakać, ale widzę też przed oczami obraz synka w łóżeczku i staję się spokojniejsza. Gale uśmiecha się sztucznie i zaciska szczękę. Podciągam kolana pod brodę, ignorując ból w dolnej części mojego ciała. Wpatruję się w gładką taflę jeziora. Mam ochotę rozebrać się i chwilę popływać, z nadzieją, że woda dostatecznie zamaskuje łzy, chociaż byłabym tu sama. Nie miałabym przed kim ich ukrywać. Chyba, że przed samą sobą, co i tak byłoby dostatecznie trudne.
- Mówiłaś, że nigdy nie chcesz mieć dzieci - przypomina mi z wyrzutem.
To prawda, tak było, aż do czasu, gdy posiadanie dziecka przestało wiązać się z bólem straty. Aż do momentu, gdy Peeta przekonał mnie, że kochamy się i w naszej sytuacji zajście w ciążę nie byłoby niczym złym.
- Czasy się zmieniły.
- Ty też - ofiarowuje mi jedno zabójcze spojrzenie i odchodzi, nie odwracając się nawet raz.
To tyle? Trochę kiepsko, jak na pierwsze spotkanie po latach dwóch dawnych przyjaciół, myślę i czuję ukłucie rozczarowania. Odwracam głowę w kierunku oddalającego się mężczyzny, ale dostrzegam tylko kawałek solidnego buta. Wsuwam gołe stopy do wody i kładę się na gołej ziemi. Wszystko to, co stało się dziś, sprawiło, że czuję się pusta i bez emocji. Czując promienie słońca, powoli odpływam do krainy sennej. Do snu ptasimi głosami śpiewają mi kosogłosy. To piosenka, którą skądś znam, ale nie potrafię sobie przypomnieć skąd.
Umysł w prezencie podsuwa mi dobry sen. Ja, Peeta, nasze dziecko, Prim, tata i mama, siedzimy na łące, zajadając się ciastkami, upieczonymi przez mojego męża. Ojciec śpiewa, a ptaki powtarzają jego pieśń. Mama zaplata mi włosy w warkocz, a Prim bawi się z dzieckiem.
Budzę się i dochodzę do wniosku, że spałam kilka godzin. Słońce powoli chowa się za horyzontem, pozostawiając po sobie pomarańczowe i czerwone smugi na niebie. Peecie by się to spodobało, myślę i powoli wstaję, rozglądając się po lesie. Powolnym krokiem kieruję się ku domowi. Chcę w nieskończoność odwlekać swoje spotkanie z Peetą. Wybieram dłuższą drogę, więc wędruję między zwalonymi drzewami i skaczę przez wąskie strumyki. Po drodze zjadam bułkę i wypijam całą butelkę wody, ale kończy się to tym, że zwracam wszystko na ziemię.
Kiedy dochodzę na miejsce, niebo już całkiem pociemniało. Wchodzę do domu i widzę Peetę, który maszeruje w tę i z powrotem z telefonem w ręce. Kiedy słyszy, że ktoś wchodzi, odwraca wzrok na drzwi. Upuszcza telefon, który z hukiem ląduje na podłodze, i biegnie do mnie. Kładzie ręce na moich ramionach i potrząsa mną delikatnie. Twarz ma całą czerwoną.
- Gdzie ty do cholery byłaś? - wrzeszczy, ale mimo wszystko słyszę miłość w jego głosie. Oddycha niespokojnie, ale wyraz jego twarzy zmienia się na pogodniejszą. Do moich oczu momentalnie napływają łzy. Gdy Peeta to zauważa, bierze mnie w ramiona i zakleszcza w niedźwiedzim uścisku.
- Tak się o ciebie martwiłem! - zaczyna głośno, ale od razu zmienia ton na łagodniejszy. - Wróciłem dziś z piekarni szybciej, a gdy poszedłem na górę, żeby się z tobą przywitać, ciebie nie było. Katniss, co to za krew na łóżku? - pyta, a głos mu się załamuje. Cisza. Całuje mnie w czoło.
- Czekałem godzinę, bo uznałem, że może poszłaś się z kimś spotkać, ale nie wracałaś. Przeszedłem się do Haymitcha, na ćwiek, nigdzie cię nie widzieli. Myślałem, że coś ci się stało.
Nic nie odpowiadam, tkwię w jego ramionach, jakbym szukała ukojenia. Odnajduje je, jak zawsze. Zamykam oczy i oddycham miarowo. To zabawne i smutne na raz, myślę. Już raz "byłam" w ciąży z Peetą i już raz "poroniłam". Teraz chora historia się powtarza.
Owijam ramionami tułów chłopaka i zaczynam tęsknić za moimi utraconymi dziećmi, chociaż jedno z nich było po prostu wymyślone.
- Widziałem dziś twojego starego przyjaciela. Byłaś się z z nim spotkać? - pyta z nutką podejrzliwości, ale ja tylko wybucham płaczem. To moja odpowiedz. Wszystko to, co się dziś stało, kłębiło się we mnie, sprawiając, że jestem wrakiem. Nareszcie emocje zaczęły ze mnie uchodzić poprzez łzy, płynące niczym strumień po mojej twarzy. Nawet nie wiem jak przekazać mu tę informację. Prawdę mówiąc nie wiem jak się zachować, czy powiedzieć mu teraz, czy później i poczekać na odpowiedni moment?
Chłopak odsuwa się ode mnie i patrzy na mnie wyczekująco. Podnosi jedną brew. Czuję się jakby ktoś odciął mi język. Już tylko chlipię. W odpowiedzi kładę ręce na pustym brzuchu. Chłopak otwiera usta w niemym proteście, ale momentalnie je zaciska. Broda zaczyna mi się trząść. Peeta rozumie mnie bez słów. Ponownie zagarnia mnie w swoje ramiona i razem osuwamy się na ziemię. Czuję jak otacza mnie opieką, płacząc. Moczy mnie swoimi łzami. Jego szloch po kilku minutach zamienia się w ryk. Ja płaczę razem z nim. Nasze głosy łączą się w jedną upiorną pieśń. Boleśnie zaciska palce na moich ramionach. Widzę, że nasza strata dotknęła go równie mocno, jak mnie i kiedy obserwuję jego zachowanie, dochodzę do wniosku, że jednak nie jestem tak obłąkana, bo on również traci kontrolę. Bierze figurkę i ciska nią w telewizor, a ten upada na ziemię. Uderza dłonią w ścianę do tego momentu aż jego kostki zalewają się krwią. Siedzę skulona w kącie i nie ruszam się nawet na milimetr. Jego wybuch nie robi na mnie wrażenia, rozumiem go.
Kiedy w końcu opowiadam mu całą historię, zaprowadzam do zwłok, ale zanim wchodzimy, proszę go, by był cicho, bo jest tu dziecko.
Kilka dni później robimy pogrzeb naszemu synkowi. Peeta nie chce spuszczać mnie z oczu. Mówi, że martwi się o mnie, ale mam wrażenie, że zwyczajnie myśli, że oszalałam, ale to on zdemolował salon, więc z nim też nie wszystko jest w porządku.
Następne godziny, dni, tygodnie spędzamy na żałobie po naszym nienarodzonym dziecku, siedząc w bezruchu, okazując sobie wdzięczność za wsparcie.
*
Wychodzę z łazienki i kieruję się ku kuchni, w której aktualnie przebywa Peeta. W ręku trzymam podłużny przedmiot, a na mojej twarzy skrywa się uśmiech. Oddycham niespokojnie i cała drżę, ale bynajmniej nie za sprawą lęku, lecz przez niewyobrażalną radość, która stara się przebić przez moje wnętrzności, mięśnie i skórę, żeby swobodnie wybić się w niebiosa. Staram się być opanowana i nie zdradzić nic po sobie, ale okazuje się to niemal niemożliwe.
Wkraczam do wyłożonego drewnem pomieszczenia i od razu dostrzegam męża, który wkłada całego siebie w coś, co dla każdego wydawałoby się tak banalne, ale dla niego to kolejny wyraz sztuki. W pieczenie. Piecze dla mnie tort. Zerwał się z samego rana, by go dla mnie zrobić. Dziś 8 Maja, moje urodziny.
Peeta biega po kuchni jedynie w samych spodniach od piżamy i w fartuchu z napisem "pocałuj piekarza", który kupiłam dla niego bez wyraźnego powodu. We włosach i na ramionach ma mąkę. Ze skupieniem odmierza kolejne składniki i wrzuca do powstałej masy.
Skradam się na palcach i zaskakuję go, przytulając się do jego nagich pleców. Dłoń wciąż ściskam na przedmiocie, żeby przypadkiem go nie zgubić. Peeta przekręca głowę w moją stronę, obdarza mnie jednym uśmiechem i wraca do pieczenia. Jak dziecko wtulam się do jego lewe ramię i przyglądam się temu, jak wbija jajka do miski. Miksuje wszystko i wlewa do formy. Odkłada surowe ciasto na bok i odwraca się do mnie. W ręce trzyma malutką miseczkę. Zanurza palec w zielonym lukrze i wkłada do ust, następnie nabiera kolejną porcję i wyciąga rękę ku mnie. Ochoczo zlizuję masę, rozkoszując się jej smakiem. Chłopak uśmiecha się, gdy ssę jego palec.
- Wszystkiego najlepszego, kochanie - mówi i całuje mnie przelotnie. Odchodzi na chwilę, by wstawić ciasto do pieca, ale wraca we mgnieniu oka. Podnosi mnie, po czym sadza na czystym kawałku blatu. Staje między moimi udami i ujmuje moją wolną rękę, by pozostawić na niej mokry całus. Obcałowuje każdą kosteczkę mojej dłoni.
- Peeta - zaczynam, gładząc jego włosy. Robię chwilową pauzę. Chcę ubrać to w słowa, powiedzieć to pięknie, ale jedyne co wydostaje się z moich ust to "zostaniesz tatusiem". W naszej parze to Peeta ma dar bajecznej mowy, ale nawet jemu teraz brakuje słów. Uśmiecham się ciepło i wręczam mu test, który dotychczas ściskałam kurczowo w ręce. Obserwuję jego twarz, gdy wpatruje się w mały przedmiot. Trwa to chwilę, zanim pojmuje sens moich słów. Jego usta rozchylają się na moment, by chwilę później uformować się w szaleńczy uśmiech.
O dziecko z Peetą zaczęliśmy starać się już tego dnia, gdy oznajmiłam mu, że chcę je mieć. Zapragnęłam dać mu je jak najszybciej, ponieważ miałam na uwadze to, że prosił mnie o nie tak długo. Sama już chciałam móc mieć w rękach dowód naszej miłości. Namacalny i żywy. Niestety los nie był po naszej stronie i zaszłam w ciążę po około pięciu miesiącach. Co prawda nie trwało to bardzo długo, ale dla nas było jak wieczność.
Peeta schyla się i całuje mnie w brzuch. Rozczula mnie ta sytuacja, chociaż oboje dobrze wiemy, że nasze dziecko to na razie mikroskopijna fasolka, którą trzeba podlewać miłością, by prawidłowo rosła.
Nagle podnosi mnie. Chwytam się jego ramion, żeby nie stracić równowagi i nie upaść. Peeta jest tak mocny i twardy jak skała, że w głębi ducha wiem, że to i tak by się nie stało. Kładzie dłonie na moich pośladkach, a ja owijam go nogami wokół pasa. Przyciska mnie do ściany i całuje. Najpierw tylko muska kącik moich ust, ale po chwili rozchyla moje wargi, by za moment dostać się do mojego języka. Całuje mnie tak zachłannie, że prawie nie mogę oddychać.
- Tak bardzo się cieszę - mówi prosto w moje usta, kiedy odrywamy się od siebie, żeby złapać oddech i składa pojedynczy całus na moim nosie.
*
Budzę się z bólem tak ogromnym, że mam wrażenie, jakby ktoś tłukł mnie w brzuch kilkunastu tonowym młotem. Przez chwile nie mogę się ruszyć. Ręką macam miejsce obok, z nadzieją, że obudzę Peetę, a ten mi pomoże, ale zastaję tylko pustkę. Nie ma go. Oczywiście, że nie. Zerwał się rankiem, by iść do piekarni, którą zbudował w miejscu swojego dawnego domu.
Wydaję z siebie zduszony ni to jęk, ni to krzyk. Leżę na boku i zaciskam dłonie na pościeli po drugiej stronie łózka, która już wystygła. Zamykam powieki i staram się oddychać spokojnie. Nie mam bladego pojęcia co się dzieje, staram się myśleć pozytywnie. Sama siebie przekonuję, że to tylko mocniejsze skurcze przepowiadające, ale kiedy ból nie ustępuje po ponad godzinie, wpadam w przerażenie. Z wysiłkiem ściągam spodnie i rzucam je z boku. Ześlizguję się z łóżka, klękam obok niego i chwytam się oburącz materaca. Rozstawiam nogi, a ciało podpowiada mi, że powinnam przeć. Do mojego mózgu powoli dochodzi jasny sygnał, zwiastujący, co się właśnie dzieje. Przecież jestem w dwudziestym pierwszym tygodniu ciąży, zostało mi drugie tyle do porodu.
Łzy mimowolnie spływają mi po twarzy. Drżącą dłonią dotykam miejsca między nogami, gdzie od razu czuję coś, co ze mnie wychodzi... W miarę jak ból ustaje, mogę zacząć myśleć logicznie. To wszystko trwało z dobre trzy godziny. Moje włosy przykleiły się do czoła mokrego od potu.
Ostatkami sił wstaję i kiedy widzę pod nogami nieżywe dziecko, połączone ze mną pępowiną, ponownie upadam na ziemie. W tym momencie wszystkie kolory z mojej twarzy odpływają i jestem pewna, że gdybym miała lustro, zobaczyłabym zjawę bladą jak śnieg. Z oporem zerkam na swoje nogi i z przerażeniem stwierdzam, że wciąż krwawię. Przyciągam kolana do klatki piersiowej i wpatruję się w organizm, który leży koło moich stóp. Dostrzegam dwa poruszenia się jego kościstej klatki piersiowej, delikatne i wręcz niezauważalne drgnięcie rączki. Po tym przestaje oddychać. Nie wiem co myśleć, nie wiem co robić. Czuję jedynie psychiczny ból. Zastygam w jednej pozycji i milknę, mając nadzieję, że usłyszę chociaż cichutki płacz synka. Oczywiście na marne, ponieważ płód leży martwy, zimny i cichy. Kiedy biorę na ręce moją kruszynę, która jest tak malutka, że nie miała prawa ujrzeć światła dziennego, zaczynam chrypieć, chociaż powinnam starać się uregulować oddech. Dziecko, które przytulam do piersi ma może z ponad dwadzieścia centymetrów i nie waży więcej niż czterysta gramów, jest chude i mogę dostrzec kości wystające z jego ciałka. Przypomina bardziej kosmitę, niż dziecko, ale mogę dostrzec szczegóły w jego wątłym ciele, które przyrównują je do człowieka. Ma już nawet nieco włosów na główce i paluszki w kończynach, a na nich maleńkie paznokcie. Dotykam jego rączek i główki. Kiedy dochodzi do mnie, że trzymam w dłoniach zwłoki, zaczynam uciskać jego brzuszek z nadzieją, że kopnie, jak zawsze to robiło, gdy było we mnie, bo powoli zaczynałam czuć jak się rusza. W zasadzie czułam to jeszcze wczorajszego ranka - delikatne muskanie motylka.
Przyciskam mojego synka do siebie i krzyczę, nie zważając na to, że zachowuję się jak opętana. Najpierw uderzam ręką w podłogę a później w ścianę i w czaszkę, zdzierając sobie skórę z kostek. Niemalże wyrywam sobie włosy z głowy. Wydaje mi się, że jeśli zastąpię psychiczny ból czymś fizycznym, poczuję ulgę. Łzy wielkości grochu spływają mi po policzkach, a ja siedzę i kiwam się w przód i w tył, w przód i w tył... Zasłaniam usta utytłaną z krwi dłonią i wbijam paznokcie w twarz. Nie wiem ile tak siedzę, ale w tym czasie wydalam jeszcze łożysko. Drżącą ręką sięgam do szuflady i wyciągam nożyczki, którymi odcinam pępowinę.
Czołgam się na kolanach do innego pomieszczenia, które miało być pokojem dla naszego potomka. Jest tam na razie jedna szafka i łóżeczko, ale mimo to wyciągam pieluszkę i owijam w nią dziecko, po czym kładę na miękki materac. Nachylam się i całuję go raz w czoło. Mam nadzieję, że szybko obudzę się z koszmaru. Mam wrażenie, że mój synek będzie żywy i bezpieczny, a Peeta będzie ze mnie dumny, że należycie zaopiekowałam się dzieckiem. Przez chwilę stoję i wpatruję się w nie jak w obrazek. To moje dziecko, małe, kruche i bezbronne. Pewnie boi się świata, a ja jako matka, muszę ustrzec je przed złem.
Resztę czynności wykonuję jak przez mgłę. Myję się, pozbywając się resztek krwi z ciała. Suszę. Ubieram. Wilgotne włosy zaplatam w coś, co prowizorycznie ma przypominać warkocz. Daruję sobie jedzenie, bo w tym momencie zapewne i tak nie przełknę nawet kęsa. Wciskam do torby bułkę i butelkę wody, po czym orientuję się, że znajduję się w lesie z łukiem w ręce i z kompletem strzał. Czy to odpowiedzialne i bezpieczne? Prawdopodobnie nie, ale kto miałby czelność przypominać zasady rozsądku, rozchwianej emocjonalnie kobiecie, która właśnie poroniła?
Przysiadam na pniu zwalonego drzewa i staram się odtworzyć w głowie to, co robiłam zeszłego dnia, ale nie przychodzi mi na myśl nic, co mogłoby potencjalnie zagrażać dziecku. W zasadzie leżałam pół dnia do powrotu męża, a później słuchałam opowieści, którą opowiadał mi Peeta, masując mi stopy. Byłam spokojna, chłopak był na każde moje zawołanie, żebym się nie przemęczała.
Po wojnie do lasu wybierałam się często. Nigdy nie przestało mnie to relaksować. Zapuszczałam się w nowe miejsca, czasem na prawdę daleko, ale zwykle szybko wracałam, ponieważ sama nie czułam się już tak pewnie. Czasem Peeta wybierał się tam ze mną, by nauczyć się strzelać, albo żeby zorganizować mi mały piknik na skraju lasu - na tej samej łące, na której często zbierałam mniszki. Przez ostatnie dwa miesiące nie byłam tam stałym bywalcem. Poszłam tam może raz czy dwa, ale wiedziałam, że muszę się powstrzymać przez wzgląd na dziecko... Machinalnie łapię się za brzuch i doskwiera mi ból, kiedy czuję jaki jest - wciąż zaokrąglony, ale namacalnie pusty. Tym razem cierpienie rodzi się w moim umyśle, a promieniuje gdzieś z środka mnie, w okolicach klatki piersiowej. Osuwam się po pniu i siadam na suchej ziemi. Chowam twarz w dłoniach i wyję jak wilk. Łzy wielkości grochu płyną najpierw po moich policzkach, zawisają na końcu brody, by ostatecznie rozbić się o ziemię, która wchłania je natychmiastowo. Jestem królową bólu, zdolną tylko pogłębiać swój fatalny stan, ulga i spokój to uczucia mi obce.
Płaczę głośno, przeganiając prawdopodobnie całą zwierzynę w promieniu kilku metrów od mojego miejsca pobytu, ale nie zwracam sobie tym głowy, ponieważ dziś nie przyszłam tu, by polować. Chcę być tylko przez chwile sama.
Peeta... zastanawiam się jak przekazać mu tę informację. Na pewno będzie załamany. Czy znienawidzi mnie przez to? Jestem winna śmierci jeszcze jednego człowieka. Ta myśl sprawia, że płaczę jeszcze głośniej, niemal rwąc sobie włosy z głowy. Po upływie godziny uspokajam się do tego stopnia, że wstaję i ruszam w jakimkolwiek kierunku, który nagle przyjdzie mi na myśl. Jedyne miejsce, jakie chcę teraz odwiedzić to jezioro.
Kiedy dochodzę na miejsce, dostrzegam jego ciemną sylwetkę, siedzącą na brzegu. Od razu go rozpoznaję, chociaż bardzo się zmienił. Minęło kilka dobrych lat, od kiedy ostatni raz go widziałam. Podchodzę powoli, ale wiem, że słyszy moje kroki, bo nawet nie staram się cicho stawiać nóg. Nie odwraca głowy, ale jestem pewna, że wie, że idę i czeka aż do niego dołączę. Siadam obok niego. Ramię w ramię, jak za dawnych lat, chociaż minęło ich sporo. Ma na sobie mundur wojskowy. To już nie chłopak, którego znałam, jak samą siebie, jest dojrzałym mężczyzną. Jest o wiele większy, a jego twarz pokrywa kilkudniowy zarost. Pod oczami ma czarne koła. Wygląda na bardzo zmęczonego.
- Przyjechałem na kilka dni - odzywa się w końcu, przerywając gęstą ciszę, którą aż się dławiliśmy.
- Ale dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że już nie miałem po co - przenikliwie wpatruje się w moją rękę, w miejsce, w którym noszę obrączkę. Nie czuję się źle z jego słowami. Mam teraz inne rzeczy, nad którymi mogłabym się poużalać.Wstrzymuję oddech i wpatruję się w niego. Nawet nie mrugam przez dłuższą chwilę. Mój umysł nagle staje się zupełnie pusty, szalenie pozbawiony myśli, uczuć i wspomnień. Patrzę się tylko na niego ze szczelnie zaciśniętymi wargami,k.olejna łza formuje się w kąciku moich oczu, ale na siłę ją tam zatrzymuję,
- Nie przyjechałeś na ślub - mówię, nie zwracając uwagi, na to co przed chwilą powiedział. Co prawda zmieniam temat, ale to jest jedyna myśl, która była związana z nim, i która kłębiła się w moim umyśle przez ostatni czas. W swoim głosie słyszę pogardę. Przyjaciel... Wzrusza ramionami i kieruje wzrok na moją twarz.
- Wiesz, to było chyba zbyt wiele dla mnie - zaciska szczękę i odgarnia włosy z mojej mokrej czerwonej i mokrej od łez twarzy.
Zapada cisza. Nie wiem co powiedzieć. Moje oczy stopniowo zachodzą łzami, a ja zastanawiam się skąd moje ciało znalazło wodę, by je wyprodukować. Przecież lamentowałam przez dobrą godzinę.
- Zbyt wiele... - parskam śmiechem i aż sama nie poznaję swojego głosu, przesiąkniętego sarkazmem i zachrypniętego. Oddycham głęboko i znów zaczynam mówić. - Zbyt wiele... zbyt wiele czego? Ja, owszem, mogę powiedzieć te słowa : zbyt wiele. Zbyt wiele czasu czekałam aż się odezwiesz, aż pokażesz przyjacielską naturę. Za długo czekałam na Twoją odpowiedź, czy w ogóle się zjawisz, ale ty nie byłeś łaskawy zaszczycić mnie chociażby informacją. Zbyt wiele czasu czekałam później, gdy szłam do ołtarza, mając złudną nadzieję, że jednak się przybiegniesz w ostatniej chwili. Te słowa jednak spływają po nim jak po kaczce,
- Co u Peety? -pyta, zmieniając temat, ale wiem, że go to nie interesuje.
- W porządku. Otworzył piekarnie - mówię zwięźle.
- Wiem - odpowiada. Dopiero teraz dostrzegam bułkę, którą nietkniętą obraca w palcach. Ciekawe czy kupił ją u samego Peety, czy może sprzedała mu ją młoda dziewczyna, która pracuje w jego piekarni.
- A u Ciebie, Katniss?
- Też dobrze - kłamię. - Staramy się o dziecko. Na myśl o potomku ściska mi się żołądek, więc momentalnie mam ochotę płakać, ale widzę też przed oczami obraz synka w łóżeczku i staję się spokojniejsza. Gale uśmiecha się sztucznie i zaciska szczękę. Podciągam kolana pod brodę, ignorując ból w dolnej części mojego ciała. Wpatruję się w gładką taflę jeziora. Mam ochotę rozebrać się i chwilę popływać, z nadzieją, że woda dostatecznie zamaskuje łzy, chociaż byłabym tu sama. Nie miałabym przed kim ich ukrywać. Chyba, że przed samą sobą, co i tak byłoby dostatecznie trudne.
- Mówiłaś, że nigdy nie chcesz mieć dzieci - przypomina mi z wyrzutem.
To prawda, tak było, aż do czasu, gdy posiadanie dziecka przestało wiązać się z bólem straty. Aż do momentu, gdy Peeta przekonał mnie, że kochamy się i w naszej sytuacji zajście w ciążę nie byłoby niczym złym.
- Czasy się zmieniły.
- Ty też - ofiarowuje mi jedno zabójcze spojrzenie i odchodzi, nie odwracając się nawet raz.
To tyle? Trochę kiepsko, jak na pierwsze spotkanie po latach dwóch dawnych przyjaciół, myślę i czuję ukłucie rozczarowania. Odwracam głowę w kierunku oddalającego się mężczyzny, ale dostrzegam tylko kawałek solidnego buta. Wsuwam gołe stopy do wody i kładę się na gołej ziemi. Wszystko to, co stało się dziś, sprawiło, że czuję się pusta i bez emocji. Czując promienie słońca, powoli odpływam do krainy sennej. Do snu ptasimi głosami śpiewają mi kosogłosy. To piosenka, którą skądś znam, ale nie potrafię sobie przypomnieć skąd.
Umysł w prezencie podsuwa mi dobry sen. Ja, Peeta, nasze dziecko, Prim, tata i mama, siedzimy na łące, zajadając się ciastkami, upieczonymi przez mojego męża. Ojciec śpiewa, a ptaki powtarzają jego pieśń. Mama zaplata mi włosy w warkocz, a Prim bawi się z dzieckiem.
Budzę się i dochodzę do wniosku, że spałam kilka godzin. Słońce powoli chowa się za horyzontem, pozostawiając po sobie pomarańczowe i czerwone smugi na niebie. Peecie by się to spodobało, myślę i powoli wstaję, rozglądając się po lesie. Powolnym krokiem kieruję się ku domowi. Chcę w nieskończoność odwlekać swoje spotkanie z Peetą. Wybieram dłuższą drogę, więc wędruję między zwalonymi drzewami i skaczę przez wąskie strumyki. Po drodze zjadam bułkę i wypijam całą butelkę wody, ale kończy się to tym, że zwracam wszystko na ziemię.
Kiedy dochodzę na miejsce, niebo już całkiem pociemniało. Wchodzę do domu i widzę Peetę, który maszeruje w tę i z powrotem z telefonem w ręce. Kiedy słyszy, że ktoś wchodzi, odwraca wzrok na drzwi. Upuszcza telefon, który z hukiem ląduje na podłodze, i biegnie do mnie. Kładzie ręce na moich ramionach i potrząsa mną delikatnie. Twarz ma całą czerwoną.
- Gdzie ty do cholery byłaś? - wrzeszczy, ale mimo wszystko słyszę miłość w jego głosie. Oddycha niespokojnie, ale wyraz jego twarzy zmienia się na pogodniejszą. Do moich oczu momentalnie napływają łzy. Gdy Peeta to zauważa, bierze mnie w ramiona i zakleszcza w niedźwiedzim uścisku.
- Tak się o ciebie martwiłem! - zaczyna głośno, ale od razu zmienia ton na łagodniejszy. - Wróciłem dziś z piekarni szybciej, a gdy poszedłem na górę, żeby się z tobą przywitać, ciebie nie było. Katniss, co to za krew na łóżku? - pyta, a głos mu się załamuje. Cisza. Całuje mnie w czoło.
- Czekałem godzinę, bo uznałem, że może poszłaś się z kimś spotkać, ale nie wracałaś. Przeszedłem się do Haymitcha, na ćwiek, nigdzie cię nie widzieli. Myślałem, że coś ci się stało.
Nic nie odpowiadam, tkwię w jego ramionach, jakbym szukała ukojenia. Odnajduje je, jak zawsze. Zamykam oczy i oddycham miarowo. To zabawne i smutne na raz, myślę. Już raz "byłam" w ciąży z Peetą i już raz "poroniłam". Teraz chora historia się powtarza.
Owijam ramionami tułów chłopaka i zaczynam tęsknić za moimi utraconymi dziećmi, chociaż jedno z nich było po prostu wymyślone.
- Widziałem dziś twojego starego przyjaciela. Byłaś się z z nim spotkać? - pyta z nutką podejrzliwości, ale ja tylko wybucham płaczem. To moja odpowiedz. Wszystko to, co się dziś stało, kłębiło się we mnie, sprawiając, że jestem wrakiem. Nareszcie emocje zaczęły ze mnie uchodzić poprzez łzy, płynące niczym strumień po mojej twarzy. Nawet nie wiem jak przekazać mu tę informację. Prawdę mówiąc nie wiem jak się zachować, czy powiedzieć mu teraz, czy później i poczekać na odpowiedni moment?
Chłopak odsuwa się ode mnie i patrzy na mnie wyczekująco. Podnosi jedną brew. Czuję się jakby ktoś odciął mi język. Już tylko chlipię. W odpowiedzi kładę ręce na pustym brzuchu. Chłopak otwiera usta w niemym proteście, ale momentalnie je zaciska. Broda zaczyna mi się trząść. Peeta rozumie mnie bez słów. Ponownie zagarnia mnie w swoje ramiona i razem osuwamy się na ziemię. Czuję jak otacza mnie opieką, płacząc. Moczy mnie swoimi łzami. Jego szloch po kilku minutach zamienia się w ryk. Ja płaczę razem z nim. Nasze głosy łączą się w jedną upiorną pieśń. Boleśnie zaciska palce na moich ramionach. Widzę, że nasza strata dotknęła go równie mocno, jak mnie i kiedy obserwuję jego zachowanie, dochodzę do wniosku, że jednak nie jestem tak obłąkana, bo on również traci kontrolę. Bierze figurkę i ciska nią w telewizor, a ten upada na ziemię. Uderza dłonią w ścianę do tego momentu aż jego kostki zalewają się krwią. Siedzę skulona w kącie i nie ruszam się nawet na milimetr. Jego wybuch nie robi na mnie wrażenia, rozumiem go.
Kiedy w końcu opowiadam mu całą historię, zaprowadzam do zwłok, ale zanim wchodzimy, proszę go, by był cicho, bo jest tu dziecko.
Kilka dni później robimy pogrzeb naszemu synkowi. Peeta nie chce spuszczać mnie z oczu. Mówi, że martwi się o mnie, ale mam wrażenie, że zwyczajnie myśli, że oszalałam, ale to on zdemolował salon, więc z nim też nie wszystko jest w porządku.
Następne godziny, dni, tygodnie spędzamy na żałobie po naszym nienarodzonym dziecku, siedząc w bezruchu, okazując sobie wdzięczność za wsparcie.
➳➳➳
Witajcie w kolejną niedzielę, Trybuci! :)
Jestem pewna, że zabijecie mnie za to, co zrobiłam Katniss i Peecie, ale uważam, że to, iż ktoś przeszedł w życiu wiele, że nacierpiał się i dużo stracił... nie oznacza, że życie mu odpuści w momencie, gdy jest w miarę stabilnie. Zycie niestety tak nie działa.
Chciałam pokazać jak bardzo dotknęło Katniss poronienie dziecka. Tak upierała się, że go nie chce, aż w końcu zapragnęła, starali się o nie długo, a ona je straciła. Mam nadzieję, że udało mi się ukazać ją jako delikatnie niezrównoważoną psychicznie.
Kochani, wiem, że nie jest zbyt szczęśliwie, ale obiecuję, że to się zmieni za tydzień, ponieważ ten epizod jest podzielony na dwa i (mówię Wam to w tajemnicy) w drugiej części doczekają się potomka.
To do następnego, nie zabijajcie mnie! :)
Roksana.