niedziela, 10 maja 2015

Zastanawiam się jak to możliwe, że jeszcze nie umarłam, rozszarpana na kawałeczki ( cz. 2 )

      Powoli zaczynamy normalnie funkcjonować. W dniu, kiedy poroniłam, późnym wieczorem był u nas lekarz i stwierdził, że najprawdopodobniejszą przyczyną śmierci dziecka były sytuacje sprzed lat. Zrobił mi wszelakie badania. Przepisał mi jakieś zastrzyki i tabletki oraz zalecił poczekać z powiększaniem rodziny jeszcze miesiąc (nowoczesne leki przyśpieszają leczenie), żeby organizm miał czas na regenerację. Pomyślałam wtedy, że przyda mi się również emocjonalny odpoczynek.             Obiecał, że tym razem będzie lepiej. Kiedy zaczęliśmy starać się o dziecko był wrzesień. Teraz jest październik  i od siedmiu miesięcy wiemy, że znów spodziewamy się potomka.
     Teraz wszystko wygląda inaczej. Znowu czuję przeszywający strach przed byciem w ciąży i sprowadzeniem dziecka, chociaż nowy świat wydaje się łaskawszy. Boję się z oczywistych przyczyn. Ból po utracie synka nie opuścił mnie aż do dziś. Bywały dni, kiedy płakałam z tęsknoty, ale udawałam, że przyczyna jest inna. Nie chciałam być nazbyt słaba. Załamywałam się przy najzwyklejszych codziennych czynnościach. Peeta mówił, że powinniśmy poczekać więcej, ale wiem, jestem w dobrych rękach. Chcę tylko zapełnić pustkę w sobie, która jest aż nadto wyczuwalna, a wręcz namacalna.
     Biorę leki, prawie ciągle leżę, a w dodatku przyjechała mama, żeby nade mną czuwać przez okrągłe dziewięć miesięcy i w zanadrzu ma swoje naturalne specyfiki. Była zdruzgotana, podobnie jak my. Dzień w dzień robi mi specjalne herbaty z ziół i smaruje ciążowy brzuch. Dba, żebym się nie przemęczała i nie stresowała.
     Zachodzenie w ciąże było jeszcze trudniejsze, niż przedtem, chociaż nie zajęło zbyt wiele czasu. Za każdym razem, gdy test okazywał się być negatywny, dostawałam szału. Ataki były raz małe, rozgrywające się w mojej głowie, raz ogromne, które materializowałam w realnym życiu.

      Peeta i ja staramy się o dziecko ponad własne siły. Chcemy załatać dziurę, spowodowaną przez utratę synka. Co wieczór się kochamy, długo, aż do znudzenia. Przez większość czasu wykonywaliśmy już wszystkie czynności mechanicznie, nie czerpiąc z  tego żadnych większych korzyści emocjonalnych i czuciowych. To stało się naszą codzienną rutyną. Kiedy jednak przypomnieliśmy sobie, że to zła postawa, bo dziecko powinno być zrobione w całości z miłości, zwolniliśmy nieco i zaczynamy rozkoszować się swoim dotykiem oraz okazywać sobie więcej uczuć.
     Co trzeci dzień w tygodniu robimy test. Testy ciążowe, które wynaleziono kilka lat temu w Trzecim Dystrykcie, cechują się wyjątkową skutecznością. Już po trzech dniach wiadomo na pewno czy jest się w ciąży czy nie.
       Jak zawsze robię test, kładę go na wannie i siadam w kącie, na drugim końcu łazienki. Chowam twarz w kolanach i nawet nie patrząc w kierunku wanny, odczekuję piętnaście minut na wynik. Mąż jak zwykle kuca naprzeciwko mnie, a ja wtulam się w jego tors. Oboje oddychamy niespokojnie. Dobrze wiem, że Peecie jest z tym trudno tak samo jak mnie, ale nic nie mówi, żeby być dla mnie ostoją.
     Nie mam już nawet siły, by wstać i sprawdzić, czy jestem w ciąży, czy nie. Peeta mnie wyręcza. Całuje mnie w czoło i wstaje. Po jego minie orientuję się, jaka jest prawda. Nie mogąc już dłużej wytrzymać niepowodzeń, wstaję i jednym sprawnym ruchem zrzucam wszystkie przedmioty z szafki, wiszącej nad moją głową. Zrywam firankę i krzycząc z rozpaczy, uderzam ręką w lustro, które momentalnie rozbija się na maleńkie kawałeczki, i rani moja skórę. Rzucam się na ziemię i przyciskam czoło do podłogi. Peeta siada obok i podnosi mnie do pionu. Jedną ręką przytula mnie, obejmując całą głowę, a drugą kojąco gładzi po plecach. Nie potrafię wyjaśnić motywacji mojego czynu. Jestem zwyczajnie sfrustrowana. Otwarcie obnażam swoje słabości...  Moją misją stało się ofiarowanie Peecie potomka, a jak dotąd nie udaje mi się z tego wywiązać. Tak samo nie udało mi się go ocalić na naszej drugiej arenie.
- Katniss, spokojnie - mówi. - Nie staramy się o dziecko długo. Jeszcze jest szansa - zapewnia mnie, ale na próżno, bo te dziwne uczucia, które towarzyszą mi przez ostatnie miesiące, nie chcą odpuścić i zakorzeniają się w moim sercu głębiej. Peeta wyciąga mi odłamki szkła z ran, dezynfekuje i owija bandażem. Kładzie mnie do łóżka.
- Możemy sobie darować na razie - stwierdza w końcu, otulając mnie kocem. - Nie, nie możemy.
Uśmiecha się delikatnie i odwraca na pięcie, by wrócić do łazienki i posprzątać to, co rozwaliłam. W jego twarzy widzę zmęczenie i narastający ból. To, że się uśmiecha, nie oznacza, że jest z nim dobrze.
- Peeta! - krzyczę za nim. -Zostań ze mną.
Patrzy na mnie czule i wchodzi do łóżka. Kładę się na jego torsie, zamykam oczy i rozmyślam o dawnych dziejach, o pozytywnych momentach w złych czasach, tworząc w głowie listę wszystkich dobrych uczynków, których byłam świadkiem - to taka zabawa, którą praktykuję w gorszych chwilach, i która stała się nieodrębnym elementem mojego życia.

- Zawsze - mówi, jakby czytał mi w myślach. Tej nocy leżymy całą noc w półśnie, rozkoszując się swoim towarzystwem. Pozwalamy sobie na chwilowe odetchnięcie w tym wyścigu.

          Następny test okazał się być pozytywny. Oboje nie posiadaliśmy się ze szczęścia. Peeta popłakał się przez nasze zwycięstwo. Wziął mnie na ręce i zaniósł do pokoju. Obcałowywał każdy centymetr mojego ciała i zasnął na mojej klatce piersiowej, gładząc mój nagi brzuch. Nie mogłam pozbierać myśli. Nie zasnęłam przez całą noc. Byłam najszczęśliwsza na ziemi, myśląc o tym, że za dziewięć miesięcy zobaczymy nasze dzieciątko, ale bałam się również ponownej utraty, więc ta obawa ukrywała się gdzieś w zakamarkach mojego umysłu - od czasu do czasu wychodząc z ukrycia.
      

      Leżę na plecach i czekam aż Peeta wróci z piekarni. Od kiedy jestem w ciąży, stara się przychodzić wcześniej, żeby resztę dnia nade mną czuwać. Wydzwania do mnie co godzinę, żeby upewnić się, że z nami wszystko w porządku. Natomiast cały dzień jest ze mną mama, która ma na mnie oko i pamięta o godzinach przyjmowania leków.
     Gładzę duży brzuch i zastanawiam się nad płcią dziecka. Nie chcieliśmy wiedzieć wcześniej. Doszliśmy do wniosku, że chcemy mieć niespodziankę. Peeta mówi, że bez znaczenia jest, czy to dziewczynka czy chłopiec, najważniejsze, żeby było zdrowe.
     Przyglądam się mojej skórze. Dziecko właśnie rusza się i kopie, co mogę zobaczyć. Dotykam miejsc, w których przed sekundą odcisnęła się stópka, czy rączka dziecka.
    Słyszę kroki i wiem, że mąż biegnie po schodach, by przywitać się ze mną. Chłopak wychodzi rano, gdy jeszcze śpię i wraca popołudniem.
     Drzwi pokoju otwierają się i widzę postać białą od mąki. Pokój momentalnie przesiąka zapachem chleba, cynamonu i kopru. Chwyta moją brodę, całuje mnie w usta długo i namiętnie, głaszcze mój brzuch, składa na nim jeden pocałunek, i wchodzi do łazienki. Wraca szybko, jakby nie mógł wytrzymać ani chwili dłużej w rozłące.
     Kładzie się obok i przyciąga mnie do siebie - kładę więc głowę na jego klatce. Dotyka mojego brzucha w różnych miejscach, wyraz twarzy ma oczekujący. Kiedy w końcu dziecko odpowiada kopnięciem, mężczyzna jest zachwycony - zaczyna mówić do dziecka w brzuchu tonem głosu zarezerwowanym tylko dla niego. Ten głos słyszałam wtedy u Effie - to ten sam, który przekonał mnie do posiadania potomka.


***

    Przewracam się na drugi bok i ubolewam nad tym, że nie mogę położyć się w wygodnej pozycji na brzuchu. Patrzę na Peetę, który śpi z ręką wyciągniętą przed siebie. Jego środkowy palec jest w odległości kilku centymetrów od mojej twarzy. Przysuwam się do chłopaka i usadawiam policzek na jego chwytającej stronie dłoni. Na chwile zamykam oczy, chcąc oddać się w delikatne objęcia Morfeusza, ale sen nie nadchodzi. Rozmyślam o czymś, na co mam ochotę. Od razu przychodzi mi na myśl coś, co wydaje mi się głupie, ale kiedy budzę Peetę, usta mam pełne śliny. Patrzę na zegarek i czuję wyrzuty sumienia, kiedy dochodzi do mnie, że jest środek nocy. Chłopak od razu otwiera oczy i automatycznie kładzie dłoń na moim brzuchu, ale kiedy orientuje się, że wszystko w porządku, podpiera się na przedramionach, by zapalić lampkę nocną. Patrzy na mnie, ale jest półprzytomny.            Przeciera zmęczoną twarz i posyła mi pytające spojrzenie. Dostrzegam cień uśmiechu, błąkającego się na jego ustach, gdy zagryzam wargę z wyraźnego zakłopotania.
- Cóż - zaczynam i podnoszę się, po czym opieram plecami o zagłówek łóżka. - Pomyślałam, że zrobisz dla mnie babeczki - mówię, a kiedy sama słyszę słowa, które wypowiedziałam, marszczę brwi, bo brzmią niedorzecznie. - Chcesz, żebym coś dla ciebie upiekł? - pyta i odwraca głowę w kierunku szafki nocnej. - O trzeciej w nocy?
    Wybucha śmiechem i patrzy na mnie, jakby wyczekiwał na stwierdzenie, że żartuję. Ale kiedy wciąż patrzę na niego z wyrazem twarzy pełnym powagi, i wstydu, przestaje się smiać i po prostu się uśmiecha - jak mąż, rozumiejący potrzeby ciężarnej żony.
    Siada i całuje mnie w usta. - Masz u mnie dług wdzięczności - stwierdza i siada na skraju łóżka. Zakłada protezę i wstaje. Szybko się rozciąga i wyciąga ku mnie dłoń.
      Razem idziemy do kuchni. Przechodzimy na palcach koło pokoju mamy, chociaż wiem, że ciężkie kroki Peety zdążyły już ją obudzić. Ostatnio nie ma mocnego snu. Zapewne nadstawia ucha, żeby usłyszeć ewentualne znaki, zwiastujące zagrożenie. Po schodach zbiegamy jak dzieci, chociaż ja jestem znacznie wolniejsza przez ciężki brzuch.
     Zapalamy światło w kuchni, a Peeta otwiera lodówkę, by wyjąć potrzebne składniki i położyć je na stole.W odpowiedniej kolejności wrzuca wszystkie produkty i łączy je w jednolitą masę. Przyglądam mu się z boku, oparta o blat. Skóra chłopaka błyszczy w świetle księżyca. Na jego lewą stronie twarz pada delikatny, ledwo zauważalny cień.
     Widzę, że chłopak jest zmęczony, ale walczy z sennością. Ziewa i na moment zakrywa usta. Przeciera twarz i odwraca się do mnie, by posłać mi uśmiech. Mam ochotę wtulić się w jego plecy, ale stwierdzam, że to się nie uda, więc podchodzę tylko do niego i opieram policzek o jego ramię. Całuje mnie w czoło i odsuwa się na chwilę, by włożyć babeczki do piekarnika. Nastawia stoper i ciągnie mnie za dłoń do sąsiedniego pokoju. Siadamy na kanapie - po obydwu jej stronach i zaczynamy rozmowę. Peeta ściąga mi skarpetki i chwyta w dłonie moją nogę. Chichoczę, gdy paznokciem przejeżdża po podbiciu mojej stopy, którą zaraz potem masuje. Odprężam się na chwile i wyciągam na kanapie. Chłopak całuje moją popuchniętą kostkę i prosi mnie, bym się do niego zbliżyła. Kładę głowę na jego kolanach i pod wpływem jego dotyku na brzuchu oraz błogiej ciszy, zasypiam.

***

     - Peeta - potrząsam mężem, zaciskając powieki. Czuję ból. Nagle wpadam w przerażenie. Czy znowu poroniłam? Nie, to zdecydowanie coś innego, bo ból jest jeszcze do zniesienia.
- Rodzę - mówię cicho, starając się złapać oddech. Zaciskam pięść na jego koszulce, bo czuję nadchodzący skurcz. To dopiero początki porodu, więc zapewne zbytnio panikuję, ale wolę dmuchać na zimne.
     Mąż otwiera powieki i zrywa się z łóżka. Zapala lampkę i szeroko otworzonymi oczami, wpatruje się we mnie przez moment. Dopiero po chwili dochodzi do niego powaga sytuacji. Dotykam materaca i dochodzę do wniosku, że cały jest mokry. Peeta jak poparzony biega po pokoju, starając się znaleźć telefon. Jakiś czas temu zgodnie stwierdziliśmy, że chcemy, bym urodziła w domu. Z trudem siadam na łóżku i łapię się za brzuch. Jak kazał lekarz, sprawdzam częstotliwość i długość skurczów. Mam je co sześć minut, więc wkrótce powinniśmy zadzwonić do szpitala, żeby przysłali nam kogoś, kto pomoże mi urodzić. Łączymy się więc z oddziałem, ale dodajemy, że nie muszą się aż nadto śpieszyć. Wołam mamę, która nic nieświadoma śpi w innym pokoju. Przybiega natychmiast, jakby spała, czuwając. Mama proponuje mi spacer po pietrze, ale Peeta mówi, że pójdzie ze mną, więc pomaga mi zejść z łóżka, daje mi swoją dłoń i razem wychodzimy. Po drodze wchodzimy do pokoiku dla naszego jeszcze nienarodzonego dziecka, żeby przypomnieć sobie dlaczego przez to wszystko przechodzimy. Stajemy nad pustym łóżeczkiem. Ja z przodu, Peeta z tyłu, obejmując mnie. Patrzę na ścianę, na której mąż wymalował krajobraz. Kwiecistą łąkę ze zwierzętami, piękną i sielankową.
     Wychodzimy z pokoju prosto na korytarz i spacerujemy tak aż do przyjazdu położnej i doktora.
   
      Krzyczę z bólu i ściskam dłoń męża. Zapewne odcinam mu dopływ krwi, ale chłopak nic nie mówi. Skurcze przybierają na mocy. Lekarz sprawdza rozwarcie i stwierdza, że wkrótce się zacznie, ale może to zająć jeszcze z godzinę, ponieważ nie mam pełnego rozwarcia. Mąż układa się na łóżku, a ja między jego nogami. Chłopak przypomina mi o oddychaniu i sam wypuszcza powietrze za moim uchem. Czuję męskie dłonie na moim dużym brzuchu. Odchylam głowę w jego kierunku, kładę policzek na obojczyku i zaczynam płakać. Mama zaleca mi zmienienie pozycji, więc klękam na łóżku i trzymam się poręczy. Peeta usadawia się za mną i oferuje mi, bym usiadła na jego kolanach. Ten etap ma na celu rozwarcie szyjki macicy, by łatwiej mi było urodzić, a ma się przedłużyć, ponieważ rozwarcie wciąż nie powiększa się do dziesięciu centymetrów.
      Doktor poszedł po pielęgniarki, a ja czekam, zakrywając się cienkim materiałem, który dostałam. Mąż masuje moje popuchnięte stopy. - Mamy jeszcze czas, chcesz wziąć prysznic? - pyta, a ja od razu się zgadzam, ponieważ dowiedziałam się kiedyś, że ciepła woda jest jednym ze sposobów złagodzenia bólu porodowego.
     Chłopak pomaga mi się rozebrać i wejść pod prysznic. Pozbywa się również swoich ubrań i staje ze mną. Włącza wodę i pozwala jej, by ciekła na nasze ciała. Odwracam się do Peety tyłem, pochylam do przodu, kładę głowę na ścianie, a on masuje mi plecy w części krzyżowo - lędźwiowej. Ból trochę się łagodzi, a ja mogę przejąć kontrolę nad swoimi myślami.
     Wtulam się w nagie ciało męża, a on owija mnie ramionami. Stoimy przez w chwilę w tej pozycji, a ja pozwalam sobie na moment słabości i płaczę. - Jestem tu - przypomina mi i całuje mnie w czoło.

     Nie potrafię oddychać, a wszyscy każą mi przeć. Zastanawiam się jak to możliwe, że jeszcze nie umarłam, rozszarpana na kawałeczki. Peeta stoi po jednej stronie łózka, a mama po drugiej. Na zmianę wycierają mi pot z czoła. Każdy włos sterczy w inną stronę, a oczy mam popuchnięte od płaczu. Mąż patrzy na mnie współczująco. Krzyczę najgorsze przekleństwa pod adresem Peety, za to w co mnie wpakował, a on nie odpowiada. Uśmiecha się do mnie ciepło i palcem gładzi po policzku  albo dłoni. Modlę się w duchu, by ten koszmar już się skończył, ale zapewne nie zostanę wysłuchana. Czuję kolejny skurcz i staram się przeć, ale na marne. Jestem wycieńczona. Jedyne co robię, to krzyczę. Słychać mnie prawdopodobnie w całym Dystrykcie. Ucisk w dolnej części brzucha staje się nie do zniesienia. - Musisz z nami współpracować, Katniss.
- Skarbie, jeśli bym mógł, zamieniłbym się z tobą - zapewnia mnie Peeta. Nachyla się nade mną i całuje w usta. Wolną ręką głaszcze mój duży brzuch. - Zabrałbym ten cały ból.
     Mąż podaje mi wodę i każe pić małymi łyczkami, ale przychodzi mi to z trudem, bo mam ochotę wlać ją w siebie na raz. Szepcze mi do ucha słowa pociechy i przypomina o naszej motywacji.                   Wpatruję się w niebieskie oczy mojego chłopca z chlebem i staram się znaleźć w sobie jeszcze trochę siły.
- Jeszcze dwa parcia - obiecuje mężczyzna z zarostem. Z trudem wykonuję jego polecenia. Po chwili czuję ulgę, ucisk w brzuchu znika.
- Chce pan przeciąć pępowinę? - pyta, a Peeta się ożywia. Dobywa nożyczek i pewnymi rękoma tnie w wyznaczonym przez lekarza miejscu to, co łączyło mnie z dzieckiem przez te wszystkie miesiące.
    Słyszę płacz. Katniss, przetrwałaś dwa razy Igrzyska Głodowe, mówi głos w mojej głowie, a ja zastanawiam się czy nie powinnam porównywać porodu z tym grą. Tyle, że teraz czuję szczęście, słysząc zawodzenie naszego dziecka. Oddycham z ulgą. Podziwiam moją matkę i wszystkie matki świata.
     Pielęgniarki oczyszczają małe ciałko dziecka oraz drogi oddechowe, w których zalegały wody płodowe.  Peeta przykłada moją dłoń do swoich ust i całuje ją, wpatruje się we mnie rozszerzonymi niebieskimi oczami.
- Jest idealna - mówi, a ja dostrzegam łzy, które strumykiem spływają mu po policzkach. - To szalone, mamy już drugie dziecko - mówi, a ja myślę o naszym synku, który nie przetrwał dziewięciu miesięcy. Kocham go jednak równie mocno jak naszą nowo narodzoną córeczkę.
- Gratuluję dziewczynki, Państwo Mellark.
     Kładą mi ją na piersi. Wpatruję się we mnie swoimi dużymi oczami i momentalnie zapominam o całym bólu, towarzyszącemu jej przyjściu na świat. Peeta zakrywa usta ręką i rozkleja się, a ja idę w jego ślady i oboje płaczemy ze szczęścia. Spoglądam na mamę, która jak się okazuje, przygląda się nam ze łzami w oczach.
- Prim Rue Mellark - mówię, a mąż z ożywieniem mi przytakuje.
      Nie mogę wyjść z podziwu, że rosła we mnie przez dziewięć miesięcy. Pamiętam dobrze, że gdy pierwszy raz poczułam, jak ona rusza się we mnie, wpadłam w przerażenie, stare jak świat, bo kiedy któregoś ranka poczułam jej pierwsze ruchy, myślałam, że znów mogę poronić.
   Leżałam na plecach, gładząc brzuch. Peeta wciąż spał, a ja przyglądałam się jego spokojnemu i łagodnemu obliczu. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech, gdy chłopak przez sen wypowiadał moje imię. Jaskier zwinął się w kłębek i położył się koło mojego brzucha. Spał, ale wyglądał jakby czuwał. Pilnował mojego dziecka jak niegdyś Prim.
   Zamknęłam oczy, przewróciłam się na bok, żeby wtulić się w plecy męża, ale zastygłam, gdy poczułam delikatne ruchy córeczki, które nie były nieprzyjemne, bo były bardziej jak muśnięcia ust Peety.  Zatrzymałam powietrze w płucach i zacisnęłam dłoń na ramieniu męża, który nic nieświadomy obrócił się jedynie w moją stronę i przytulił się do brzucha jak do przytulanki.
- Czuję jak się rusza - powiedział rozmarzony i podwinął moją koszulkę. Podparł się na łokciu i pogłaskał moją skórę blisko pępka.
     Jak się rusza?
    Uspokoiłam się nieco dopiero wówczas, gdy mąż zostawił długi pocałunek na moim brzuchu.
- Tatuś jest tutaj - szepnął, a moją skórą wstrząsnęły skurcze radości.
     Kiedy Peeta wytłumaczył mi, że to, że dziecko rusza się we mnie jest normalne, ponieważ rośnie i z dnia na dzień coraz bardziej przypomina człowieka, przyłożyłam palec na podbrzuszu, by poczuć moją córkę nieco lepiej. Mąż przyglądał mi się z uwagą, a kiedy zaśmiałam się, bo dziecko kopnęło, ponownie wtulił się w mój brzuch i stwierdził, że chce posłuchać jak obydwie żyjemy.
   Później co wieczór dziewczynka tańczyła w moim brzuchu, słuchając jak śpiewam , albo poruszała energetycznie kończynami w odpowiedzi, ożywiona głosem taty.


 ➳➳➳

 Witajcie :) Od razu przepraszam za takie opóźnienie ( tak, wiem. Dochodzi godzina 22, ale to wciąż niedziela ), ale miałam dziś bardzo zły dzień. 
Mam wrażenie, że ten epizod mógłby być dłuższy, ale nie chciałam tego niepotrzebnie ciągnąć. Poza tym specjalnie stworzyłam taki "schemat", jeśli chodzi o opowiadanie. Chciałam coś niekonwencjonalnego, co pozwoli mi na eksperymentowanie.
Jeśli już jesteśmy w temacie dziecka - czuje się jakby ten blog był moim dzieckiem! Jak sobie ostatnio policzyłam - minęło ok. dziewięć miesięcy, zanim wrzuciłam tu pierwszy post. Zbierałam się do napisania pierwszego epizodu przez jakieś pół roku, bo długo nad tym rozmyślałam i nie umiałam tego napisać. Później minęły 3 miesiące zanim dodałam tu pierwszy post. Czuje się jak dumna mama.
Myślę, że muszę podziękować Natalii za wytrzymywanie moich przypływów emocji, pomysłów, fanowskich (owszem, też je mam) "feels" i spamu na snapie! Od razu zapraszam na jej bloga z opowiadaniem o Joshifer, sama je czytam i bardzo lubię!  
Do przyszłej niedzieli :) Roksana