niedziela, 17 maja 2015

Widocznie nie tylko mnie uspokaja jego bliskość

     Stoimy na głównym placu w Dwunastym Dystrykcie. Z resztą rodziców, wujków, ciotek, dziadków, sąsiadów, okrążamy liczną gromadę dzieciaków, które w zależności od wieku, stoją bliżej lub dalej sceny. Młodsze dzieci z tyłu, starsze z przodu. Ludzie w białych mundurach pilnują porządku, rozproszeni po całym terenie, z bronią gotową do wystrzału i pałkami, przywieszonymi do pasa. Na dużej, mocno oświetlonej scenie stoi przybyszka z Kapitolu. Wygląda jak Effie, ale bez problemu dostrzegam w niej coś obcego.
     Szczerzy się, ukazując rządek białych zębów. Jest ubrana w ogromne, sięgające ziemi futro, w którym aż się gubi. Wita nas słowami " Pomyślnych Głodowych Igrzysk! I niech los zawsze wam sprzyja!".
     Z tyłu na fotelach siedzą Haymitch, który opierając się o rękę, przysypia, oraz Burmistrz, który w dumnie uniesioną głową przygląda się tłumowi. Wiem, że puścili nam film na wielkim ekranie, ale nie wiem o czym jest, bo nie słyszę dźwięku, a obraz jest zniekształcony. Czuję się nieswojo i z wszystkich sił trzymam Peetę za rękę. Słyszę jak ludzie wokoło zakładają się. Rzucają monetami, dumnie wygrzebanymi z pustych kieszeni i obstawiają czyjąś zgubę. Nie rozumiem o czym mówią.
    Koncentruję wzrok na scenie. Znajdują się tam trzy fotele, mównica i dwie, szklane kule, wypełnione po brzegi mnóstwem starannie złożonych karteczek. Po co to wszystko?, myślę.
     Dzieci stojące w sektorach, oddzielonych od siebie linami są tak chude, że bez problemu można by było policzyć im wszystkie żebra. Ubrane są w brudne oraz znoszone ciuchy i stoją z buzie skierowanymi ku mównicy. Ich twarze nie kryją przerażenia. Nagle wszystko wydaje mi się nadto znajome i oczywiste. Błądzę wzrokiem po zbiorowisku i na samym końcu dostrzegam Prim, naszą córkę. Jestem przerażona do tego stopnia, że moje płuca zapomniały o swoim fizjologicznym przeznaczeniu, serce zaczęło obijać mi się o żebra.
    Kobieta stojąca na scenie mówi, że damy jak zawsze mają pierwszeństwo i podchodzi do jednej z kul. Zanurza dłoń w morzu kartek i wyciąga jedną- nieskazitelnie białą i prostą. Rozkłada ją i po wcześniejszej, stosownej pauzie, dziwnym akcentem wypowiada "Primrose Rue Mellark".      Zamieram. Czuję się tak samo, jak wtedy, gdy miałam 16 lat i wylosowano moją siostrę. Tym razem to moja córka idzie na rzeź., a w mojej głowie nie ma niczego, prócz przerażenia. Chcę wyrwać się przed siebie, zagarnąć ją, oddać bezpieczną w ręce męża i sama zgłosić się na jej miejsce, żeby po raz trzeci stanąć jako trybut na arenie, chociaż wiem, że to niemożliwe, ale Peeta trzyma mnie w żelaznym uścisku, a moje nogi wydają się jakby wtopione w chodnik.
     Krzyczę, ale nikt mnie nie słyszy. Nie mam języka i jedyne dźwięki jakie z siebie wydaję to upiorne jęki.
     Dziewczynka kieruje się ku scenie, wdrapuje się po schodach i staje obok kobiety z wątłymi rękami, splecionymi za plecami. Jest blada, podobnie jak ja, chociaż ona przypomina zjawę. Ktoś z tłumu ściska moje ramię i wbija w nie paznokcie.
     Effie w jednym momencie zamienia się w gigantycznego zmiecha z metrowymi pazurami, zębami ostrymi jak brzytwy i futrem, które wlecze za sobą metrami. Kiedy przyglądam się jego zmaltretowanemu ciału, widzę, że przypomina trupa -chude ni to zwierze ni to człowiek z żebrami wystającymi zza rozszarpanej skóry. Z pyska leje jej się gęsta krew, cuchnąca zgnilizną.
     Bez problemu zanurza zęby w szyi mojej córki i rozszarpuje ją, rzucając w publiczność mięsem. Kąsa ją raz za razem i nikt nic z tym nie robi. Dziewczynka pada jak długa, a ja nie mogę nic na to poradzić. Spełnia się mój największy koszmar.
     Zmutowane zwierze biegnie ku mnie, ale nie dobiega, bo Peeta rzuca się na nie z nożem i przebija mu serce.
     Nagle wszyscy ludzie przepoczwarzają się w ptaki, które wrzeszczą ludzkim głosem, wzywając mnie do walki. Głosem Cato, Rue, Clove, Finnicka, Cinny, Marvela, Glimmer, Glossa, Mags Brutusa, Boggsa... Skulam się na ziemi i wyję, czując ostre dzioby, wbijające się w moje ciało. Dopiero po chwili orientuję się, że wszystko cichnie, a ja znajduję się w zupełnie innym miejscu, pozornie bezpieczna. Rozglądam się i widzę, że otaczają mnie drzewa. W dłoni trzymam łuk, a na plecach mam przewieszony kołczan, wypełniony strzałami z pięknymi, kolorowymi lotkami i starymi, zdobionymi grotami.
     Jest cicho. Słońce wynurza się zza liści drzew i oświetla mniszki na łące. Klimat jest wręcz sielankowy.
     Idę przed siebie w poszukiwaniu czegoś, co posłuży mi jako punkt odniesienia do tej pogmatwanej sytuacji. Wysokie drzewa przechylają się, wskazując mi drogę.  Na końcu łąki widzę dwie postacie. Na pierwszy rzut oka nie rozpoznaję ich, ale gdy podchodzę bliżej, zauważam, że to Gale wściekły i rozjuszony w mundurze wojskowym, siedzący na moim mężu. W dłoni trzyma miecz, wycelowany w sam środek klatki piersiowej chłopaka.
     Wszędzie jest krew. Widzę, że Peeta został bestialsko pozbawiony także drugiej nogi. Dostrzegam kość o nieregularnym kształcie zakończenia, która spośród mięsa wystaje z jego uda. Moje kończyny stają się ciężkie. Czuję się jakby ktoś wmurował mnie w ścianę, która w jakiś niezwykły sposób pojawiła się nagle w środku lasu. Żołnierz zamachuje się i wbija ostrze w bezbronne ciało chłopaka. Peeta patrzy na mnie oczami wypełnionymi bólem i rozczarowaniem. Kryje się w nich również szczypta oskarżycielskiego tonu, który  przeplata się z czystą nienawiścią. Strużka krwi płynie mu z ust i kapie na biały garnitur, w który jest brany.  Chociaż stoję kilka metrów od nich, na mojej twarzy rozbryzguje się jego krew. Zalewa mi usta i oczy.  Gale zaczyna pożerać Peete. Rozcina mu brzuch i wyciąga wnętrzności. Chcę krzyczeć, ale jedyne co mogę zrobić, to patrzeć. Tkwię w letargu. Widzę, że na pozostałości po ciele mojego chłopca z chlebem, przysiadają osy gończe, które bez żadnego powodu żądlą go, zostawiając ogromne guzy na na skórze. Serce pęka mi na tysiące maleńkich kawałeczków. Czuję, że wpadam w szał. Wiatr szepcze mi do ucha bezsensowne słowa otuchy.
     Nagle Gale zamienia się w dawnego prezydenta Panem, Coriolanusa Snowa. Z nieba zaczyna lecieć deszcz białych róż. Mdlący zapach wypełnia moje nozdrza, dostaje się do szpiku kości, płynie razem z krwią... aż do serca. Szarpią mną konwulsje i wymiotuję bliżej nieokreśloną substancją.
     Budzę się z imieniem Peety na ustach. Czuję pod sobą sprężysty materac. Krzyczę i wymachuję rękami. Czuję, jak ktoś mnie łapie za przedramię, więc zaczynam wrzeszczeć jeszcze głośniej i wyrywać się oprawcy. Czując zapach typowy dla Peety, wiem, że to on. Jest cały i zdrowy. Przyciska mnie do swojej klatki piersiowej i gładzi po plecach.
- Spokojnie - szepcze. Uspokajam się nieco, ukojona dotykiem męża. Później czuję miękkie wargi na swoich ustach i uspokajam się całkowicie. Opowiadam mu o moim koszmarze, który dotyczył najważniejszych sfer mojego życia. W śnie musiałam wysłać swoje dziecko na dożynki, czyli urzeczywistnił się mój strach, który trzymał się mnie kurczowo odkąd  pamiętam. Traciłam również Peetę. Osobę ,którą kocham. Jedyną z niewielu najbliższych mi osób. Poza tym nigdy nie porzuciłam swojej decyzji o chronieniu Peety. On również wciąż chce mnie ustrzec przed złem.
     Leżymy w ciszy, którą przerywa dopiero płacz dziecka z sąsiedniego pokoju. Chcę iść, ale mąż każe mi leżeć. Grzecznie kładę się na poduszce i czekam, ale kiedy chłopak długo nie wraca, decyduję się do nich dołączyć.
     Idę na palcach  po ciemnym korytarzu, aż w końcu wchodzę do jasno oświetlonego pomieszczenia. Zastaję Peetę, siedzącego na fotelu z dzieckiem na rękach. Wpatruje się w nią. Mała dziewczynka już słodko śpi, w ciepłych objęciach tatusia. Widocznie nie tylko mnie uspokaja jego bliskość.
     Dotykam ramienia chłopaka, który odruchowo przekręca głowę w moją stronę. Pozwala mi usiąść na swoich kolanach i razem wpatrujemy się w nasze dziecko, które ślamazarnie otwiera oczy i wbija je w nas. Nie płacze, nie gaworzy. W zasadzie nie wydaje żadnego konkretnego dźwięku. Czuję nadchodzące szczęście, czując oddech Peety na karku i widząc tak piękne stworzenie, które jest przecież wyczarowane w całości z naszej miłości.
- Zaśpiewaj dla niej - słyszę za uchem cichy głos męża. Odchylam się do tyłu, a ten przyciska wargi do mojego policzka. Śmieję się pod nosem.
     Patrząc na Prim, zaczynam cicho pierwsze słowa piosenki. Wiem, że chłopak uważnie wsłuchuje się w tę kołysankę, jak zawsze z resztą, gdy śpiewam. Wychwytuje każde słowo.

Deep in the meadow, under the willow
A bed of grass, a soft green pillow
Lay down your head, and close your sleepy eyes
And when again they open, the sun will rise.

Here it's safe, here it's warm
Here the daisies guard you from every harm
Here your dreams are sweet and tomorrow brings them true
Here is the place where I love you.


 ➳➳➳

W ramach rekompensaty za zeszły tydzień dziś dodaję wcześnie! 
Wiem, że epizod wyszedł całkiem... pokręcony? Ale to koszmar, wytwór zbolałego, ludzkiego umysłu -  więc ma prawo taki być. Przepraszam tylko, że wyszło takie krótkie, ale zeszły cały ten tydzień był dla mnie trudny. W zasadzie wydaje mi się, że do wakacji będzie trudno.
W przyszłym tygodniu mam plany na publikowanie czegoś znów w temacie dziecka ( jeśli się uda ). 
Dziękuję za wszystkie opinie, to znaczy dla mnie na serio wiele - czuję się wówczas doceniana.  
Roksana :)  
 +Chcesz być informowany? Pisz do mnie na Twitterze (@twerkonjosh) lub dodaj w komentarzu swój numer gg :)