Nazywam się Katniss Everdeen... Katniss Mellark. Mam 28 lat. Mieszkam w Dwunastym Dystrykcie razem z moim mężem. Po kilku latach zgodziłam się na dziecko. Nie chciałam potomków, ale Peeta tak bardzo ich pragnął. Mamy śliczną dziewczynkę. Peeta jest wspaniałym ojcem. Wiedziałam, że taki będzie. Zawsze powtarzał, że ja również będę dobrą matką. Chyba się mylił. Nie potrafię poradzić sobie nawet z najmniejszymi rzeczami. Płacz dziecka mnie przeraża i przypomina tylko o bólu. Uczę się życia z nowym człowiekiem. Nie wiem jak dobrze zadbać o dziecko. Przecież nie potrafię nawet zadbać o siebie...
Próbuję zapanować nad tymi wszystkimi małymi - pięknymi momentami, ale przychodzi mi to z trudnością. Bez pomocy Peety, dawno bym oszalała.
~ * ~
Głaszczę dziecko po ciemnych włoskach i przyciskam je bliżej do siebie, przygotowując się na to, co mam zaraz zrobić. Córeczka owinięta w kocyk, porusza energetycznie rączkami. Gaworzy, przypominając mi o swoich potrzebach. Tylko nie mieści mi się w głowie, jak mam nakarmić ją własną piersią.
Przed nami jest kominek, czyli jedna z moich ulubionych rzeczy w tym domu. Ogień, wirujący w drewniano - kamiennej konstrukcji, promieniuje ciepłem do mojej skóry. Patrzę na moje małe zawiniątko i odkrywam jej tors, myśląc, że może być jej zbyt ciepło.
Przed nami jest kominek, czyli jedna z moich ulubionych rzeczy w tym domu. Ogień, wirujący w drewniano - kamiennej konstrukcji, promieniuje ciepłem do mojej skóry. Patrzę na moje małe zawiniątko i odkrywam jej tors, myśląc, że może być jej zbyt ciepło.
Patrzę na Peetę, który siedzi naprzeciwko - zastygnął w tej pozycji kilka minut wcześniej- i wpatruje się w nas jak w obrazek. Uśmiechem i skinieniem głowy, zachęca mnie do kontynuowania.
- Jest głodna, Katniss - przypomina mi i całuje w czoło. Chcę powiedzieć mu, że się do tego nie nadaję, że nie nadaję się do macierzyństwa, ale daruję sobie, gdy widzę jego oczy - pełne ojcowskiej miłości i dumy. Muszę sprawić, że zacznie być i ze mnie dumny.
Zrzucam ramiączko koszuli i odsłaniam pierś, którą drżącymi rękami podsuwam pod twarz dziecka. Dziewczynka z zapałem odnajduje ustami moją brodawkę i zamyka na niej maleńkie wargi, ale w początkowej fazie sprawia jej to kilka problemów. Kiedy czuję, jak usiłuje ugniatać moją pierś, wzdrygam się, ale przyciskam ją bliżej siebie, żeby czuć większą więź.
Bezzębnymi dziąsłami gryzie mój sutek i zaczyna ssać. Czuję ból, ale uczucie to jest zdecydowanie do wytrzymania.
- Nie musisz jej tak przyciskać. Daj się jej samej wygodnie ułożyć.
Kiwam głową i nieco poluźniam uścisk. Puszczam swoją pierś, gdy przypominam sobie słowa mamy. Wiem, że Peeta więcej wyniósł z lekcji mojej mamy o postępowaniu z dziećmi.
Wbijam wzrok w córkę, która je. Mimowolnie uśmiecham się i czuję nieznane ciepło na sercu. Może i kiedyś nie chciałam dziecka, ale teraz czuję, jak Prim staje mi się coraz bliższa.
Mąż stawia łokieć na oparciu kanapy i kładzie policzek na dłoni. Kiwa głową, patrząc na nas jak zaczarowany. Wiem, że te wszystkie pierwsze razy i nowe rzeczy związane z córką, szalenie go cieszą. Mnie zresztą też, tyle, że czuję się nieco przerażona.
- I jak się czujesz? - pyta miękkim głosem. - Wszystko w porządku?
- Czuję się dobrze - odpowiadam, oddychając głęboko przy nerwowym ruchu główki dziecka.
- Myślę, że to zbliży cię do Prim - stwierdza, jakby zauważył mały dystans między mną, a córką.
Kiwam głową i gładzę kciukiem delikatny, mały policzek dziewczynki. - Chciałabym iść dziś z nią na spacer do lasu.
- Oczywiście, możemy iść. Świeże powietrze dobrze robi.
- Chciałabym iść z nią sama - mówię i zaczynam się trząść, jakby ta prośba była najbardziej szaloną i niedorzeczną rzeczą, o którą nie powinnam wspominać, a jak już, to liczyć się z odmową. Podnoszę wzrok na Peetę, a moje policzki pieką czerwienią. Chłopak uśmiecha się do mnie ze zrozumieniem. - Oczywiście, zabierz ją na spacer.
Peeta ubiera dziecko, a ja sznuruję brązowe buty. Zarzucam tylko na górę sweter i biorę od męża otuloną córeczkę. Chłopak wynosi przed drwi wózek, do którego ją wkładam. Peeta ostatni raz mnie całuje i schyla się ,by złożyć pocałunek również na główce dziecka. Zaciskam ręce na uchwycie i pcham go przed siebie. Zerkam za ramię i widzę męża, który nadal stoi z rękami założonymi na piersiach, odprowadzając nas wzrokiem. Wraca do domu zapewne dopiero wówczas, gdy znikamy za rogiem, ale możliwe jest również to, że stał tam jeszcze przez chwilkę, gdy stracił nas z pola widzenia.
Szczelniej otulam ją kocykiem i idę przed siebie. Kieruję się do ogrodzenia, które wyremontowane, wciąż stoi na swoim starym miejscu. Ma takie samo zadanie, jak przed laty, ale przechodzenie za nie nie jest surowo zabronione. W zasadzie w pobliżu starej dziury w metalowej konstrukcji, postawiono drzwi, ułatwiające przedostanie się do lasu. Zachęca się ludzi do spędzania czasu na łonie natury, więc nie dziwę się, gdy wkraczając na ścieżkę, spotykam Effie, wracającą z dzieckiem. Ucinam z nią krótką rozmowę i wracam do marszu.
Idę przed siebie i w ciszy obserwuję ptaki, przysiadające na gałęziach wysokich drzew. Bez problemu rozpoznaję w nich kosogłosy, które jednoznacznie kojarzą mi się z czasami Igrzysk. Nie mam do nich żalu. W zasadzie wzruszam się, gdy jeden młody osobnik podlatuje bliżej i staje na daszku wózka. Z uśmiechem podsuwam mu krótką pieśń o dolinie, którą znam jeszcze z dziecięcych lat. Patrzę na dziecko, które z uśmiechem mi się przygląda. Wiem, że słucha mojego śpiewu, bo nagle jakoś się ożywia.
Kiedy kończę piosenkę, ptak ją podłapuje i przez następne kilkanaście minut towarzyszy nam w spacerze, ale w końcu odlatuje. - To był kosogłos, piękne stworzenie. Kiedyś dowiesz się jak ważne w moim życiu - zaczynam jedno zdanie, a zaraz po nim z moich ust wypływa kolejne, niemniej prawdziwe.
- Boję się momentu, w którym zaczniesz zadawać pytania - przyznaję się dziecku, które wlepia we mnie dwoje niebieskich oczu. Robię chwilową przerwę. - Nie wiem jak opowiem ci o tamtych czasach. Pewnie tata to zrobi. Jest lepszy w mówieniu.
Otacza nas sielankowa cisza. Słyszę tylko szelest liści i co jakiś czas śpiew ptaka, który leci nad nami.
Pchając przed siebie wózek, zaczynam mieć nieodpartą ochotę, wyrzucenia z siebie wszystkiego, co kłębiło mi się w głowie od jej narodzin, a nawet wcześniej, bo w czasie trwania ciąży i przez całe moje życie, gdy w głowie pojawiał się chociaż cień myśli o potomku.
- Nie wiem jak się tobą zająć - mówię, stając. - Uważasz, że dam sobie radę? - pytam, ale rzecz jasna, nie doczekuję się konkretnej odpowiedzi. Dziewczynka wydaje z siebie tylko typowe dla dzieci dźwięki, wymachując delikatnie piąstkami. - Myślisz, że tatuś będzie ze mnie dumny? Zawsze uważałam, że byłaby kiepska ze mnie matka. Co mam ci przekazać? Nie potrafię nic, czego mogłabym cię nauczyć. Tatuś nauczy cię piec, nauczy cię malować. Zapewne odziedziczysz po nim dar pięknej mowy - stwierdzam i wzdycham, zagryzając wargę.
Rozglądam się po lesie i napawam pięknym, częściowo zapomnianym już dla mnie, widokiem. Ostatnio rzadko tu bywałam.
Patrzę na zielone liście na drzewach, na cienie na konarach, na kamienie, porośnięte mchem. Wdycham świeże powietrze i czując znajome podłoże pod nogami, uśmiecham się sama do siebie. Odżywa we mnie promyczek nadziei, radości i dumy z samej siebie
- Może będziesz chciała nauczyć się strzelać z łuku? - znów idę prosto, zagarniając do siebie całą dobrą energię tego miejsca. - Możemy razem powspinać się na drzewa, zbierać różne rośliny, zakładać pułapki i śpiewać przy tym. Mój ojciec nauczył mnie wszystkiego, co umiem, albo chociaż ważnych podstaw, a ja mogłabym przekazać to tobie.
Śmieję się sama do siebie. Mój monolog przynosi mi nieco ulgi, ściągając z serca ciężki głaz. Może jednak nie będzie tak źle.
Dotykam jej maleńkiej stópki, delikatnie łaskocze jej podbicie samym koniuszkiem palca.Dziecko wydaje z siebie zabawny dźwięk - ni to śmiech, ni to gaworzenie. Zakrywam usta, czując szczęście. Następnie dotykam swojego wciąż lekko zaokrąglonego brzucha. Tę stópkę czułam jeszcze niedawno w sobie, myślę. Co wieczór kopała mnie w ścianę brzucha, kiedy wraz z Peetą graliśmy z nią w zabawną grę.
Nosiłam ją pod sercem przez dziewięć miesięcy. Ja. Nikt inny. JA.
- Wiesz, że przypominasz mi swoją ciocię, od której odziedziczyłaś imię? Opiekowałam się nią, gdy była maleńka. Nie wiem, jak nadałam sobie radę, ale dałam. Z tobą też muszę dać sobie radę, maleńki aniołku - mówię miękko i aż rozglądam się dookoła, jakbym powiedziała coś dziwnego. Często boję się, że okazywanie uczuć jest dla ludzi słabych. A ja taka nie jestem.
Później przypominam sobie, że to moje dziecko, a je, jak najbardziej, mam prawo kochać ponad życie.
- Nigdy nie chciałam dziecka, ale teraz jesteś moim największym skarbem. Nie pozwolę nikomu cię skrzywdzić.
Słyszę kroki za sobą, więc automatycznie odwracam się w stronę sprawcy tego hałasu. Widzę Peetę, zaledwie metr od nas, który wolnym krokiem zbliża się do nas. Twarz ma błogą, a usta wygięte w uśmiechu. Zagryzam wargę i zastanawiam się czy słyszał moje słowa. Chłopak jakby czytając mi w myślach, mówi.
- Piękne słowa, kochanie. Cieszę się, że to usłyszałem. Cieszę się, że zbliżasz się do Prim, to ważne.
Przyciskam do siebie małą istotę, która zawzięcie krzyczy i uderza mnie w piersi małymi piąstkami. Dziecko wydaje z siebie tak przenikliwe i głośne dźwięki, że zaczynam panikować. Mam ją niedługi okres czasu i taka sytuacja zdarzyła mi się po raz pierwszy. Na dodatek wszystkiego jestem zupełnie sama, ponieważ mąż jest w pracy, więc nie jest w stanie mi jakkolwiek pomóc.
- Cichutko, już jest dobrze - mówię i całuję ją w główkę, usłaną ciemnymi włosami.
Zaczynam się obawiać o córkę, ale również o swój własny stan psychiczny.
- Nie musisz jej tak przyciskać. Daj się jej samej wygodnie ułożyć.
Kiwam głową i nieco poluźniam uścisk. Puszczam swoją pierś, gdy przypominam sobie słowa mamy. Wiem, że Peeta więcej wyniósł z lekcji mojej mamy o postępowaniu z dziećmi.
Wbijam wzrok w córkę, która je. Mimowolnie uśmiecham się i czuję nieznane ciepło na sercu. Może i kiedyś nie chciałam dziecka, ale teraz czuję, jak Prim staje mi się coraz bliższa.
Mąż stawia łokieć na oparciu kanapy i kładzie policzek na dłoni. Kiwa głową, patrząc na nas jak zaczarowany. Wiem, że te wszystkie pierwsze razy i nowe rzeczy związane z córką, szalenie go cieszą. Mnie zresztą też, tyle, że czuję się nieco przerażona.
- I jak się czujesz? - pyta miękkim głosem. - Wszystko w porządku?
- Czuję się dobrze - odpowiadam, oddychając głęboko przy nerwowym ruchu główki dziecka.
- Myślę, że to zbliży cię do Prim - stwierdza, jakby zauważył mały dystans między mną, a córką.
Kiwam głową i gładzę kciukiem delikatny, mały policzek dziewczynki. - Chciałabym iść dziś z nią na spacer do lasu.
- Oczywiście, możemy iść. Świeże powietrze dobrze robi.
- Chciałabym iść z nią sama - mówię i zaczynam się trząść, jakby ta prośba była najbardziej szaloną i niedorzeczną rzeczą, o którą nie powinnam wspominać, a jak już, to liczyć się z odmową. Podnoszę wzrok na Peetę, a moje policzki pieką czerwienią. Chłopak uśmiecha się do mnie ze zrozumieniem. - Oczywiście, zabierz ją na spacer.
Peeta ubiera dziecko, a ja sznuruję brązowe buty. Zarzucam tylko na górę sweter i biorę od męża otuloną córeczkę. Chłopak wynosi przed drwi wózek, do którego ją wkładam. Peeta ostatni raz mnie całuje i schyla się ,by złożyć pocałunek również na główce dziecka. Zaciskam ręce na uchwycie i pcham go przed siebie. Zerkam za ramię i widzę męża, który nadal stoi z rękami założonymi na piersiach, odprowadzając nas wzrokiem. Wraca do domu zapewne dopiero wówczas, gdy znikamy za rogiem, ale możliwe jest również to, że stał tam jeszcze przez chwilkę, gdy stracił nas z pola widzenia.
Szczelniej otulam ją kocykiem i idę przed siebie. Kieruję się do ogrodzenia, które wyremontowane, wciąż stoi na swoim starym miejscu. Ma takie samo zadanie, jak przed laty, ale przechodzenie za nie nie jest surowo zabronione. W zasadzie w pobliżu starej dziury w metalowej konstrukcji, postawiono drzwi, ułatwiające przedostanie się do lasu. Zachęca się ludzi do spędzania czasu na łonie natury, więc nie dziwę się, gdy wkraczając na ścieżkę, spotykam Effie, wracającą z dzieckiem. Ucinam z nią krótką rozmowę i wracam do marszu.
Idę przed siebie i w ciszy obserwuję ptaki, przysiadające na gałęziach wysokich drzew. Bez problemu rozpoznaję w nich kosogłosy, które jednoznacznie kojarzą mi się z czasami Igrzysk. Nie mam do nich żalu. W zasadzie wzruszam się, gdy jeden młody osobnik podlatuje bliżej i staje na daszku wózka. Z uśmiechem podsuwam mu krótką pieśń o dolinie, którą znam jeszcze z dziecięcych lat. Patrzę na dziecko, które z uśmiechem mi się przygląda. Wiem, że słucha mojego śpiewu, bo nagle jakoś się ożywia.
Kiedy kończę piosenkę, ptak ją podłapuje i przez następne kilkanaście minut towarzyszy nam w spacerze, ale w końcu odlatuje. - To był kosogłos, piękne stworzenie. Kiedyś dowiesz się jak ważne w moim życiu - zaczynam jedno zdanie, a zaraz po nim z moich ust wypływa kolejne, niemniej prawdziwe.
- Boję się momentu, w którym zaczniesz zadawać pytania - przyznaję się dziecku, które wlepia we mnie dwoje niebieskich oczu. Robię chwilową przerwę. - Nie wiem jak opowiem ci o tamtych czasach. Pewnie tata to zrobi. Jest lepszy w mówieniu.
Otacza nas sielankowa cisza. Słyszę tylko szelest liści i co jakiś czas śpiew ptaka, który leci nad nami.
Pchając przed siebie wózek, zaczynam mieć nieodpartą ochotę, wyrzucenia z siebie wszystkiego, co kłębiło mi się w głowie od jej narodzin, a nawet wcześniej, bo w czasie trwania ciąży i przez całe moje życie, gdy w głowie pojawiał się chociaż cień myśli o potomku.
- Nie wiem jak się tobą zająć - mówię, stając. - Uważasz, że dam sobie radę? - pytam, ale rzecz jasna, nie doczekuję się konkretnej odpowiedzi. Dziewczynka wydaje z siebie tylko typowe dla dzieci dźwięki, wymachując delikatnie piąstkami. - Myślisz, że tatuś będzie ze mnie dumny? Zawsze uważałam, że byłaby kiepska ze mnie matka. Co mam ci przekazać? Nie potrafię nic, czego mogłabym cię nauczyć. Tatuś nauczy cię piec, nauczy cię malować. Zapewne odziedziczysz po nim dar pięknej mowy - stwierdzam i wzdycham, zagryzając wargę.
Rozglądam się po lesie i napawam pięknym, częściowo zapomnianym już dla mnie, widokiem. Ostatnio rzadko tu bywałam.
Patrzę na zielone liście na drzewach, na cienie na konarach, na kamienie, porośnięte mchem. Wdycham świeże powietrze i czując znajome podłoże pod nogami, uśmiecham się sama do siebie. Odżywa we mnie promyczek nadziei, radości i dumy z samej siebie
- Może będziesz chciała nauczyć się strzelać z łuku? - znów idę prosto, zagarniając do siebie całą dobrą energię tego miejsca. - Możemy razem powspinać się na drzewa, zbierać różne rośliny, zakładać pułapki i śpiewać przy tym. Mój ojciec nauczył mnie wszystkiego, co umiem, albo chociaż ważnych podstaw, a ja mogłabym przekazać to tobie.
Śmieję się sama do siebie. Mój monolog przynosi mi nieco ulgi, ściągając z serca ciężki głaz. Może jednak nie będzie tak źle.
Dotykam jej maleńkiej stópki, delikatnie łaskocze jej podbicie samym koniuszkiem palca.Dziecko wydaje z siebie zabawny dźwięk - ni to śmiech, ni to gaworzenie. Zakrywam usta, czując szczęście. Następnie dotykam swojego wciąż lekko zaokrąglonego brzucha. Tę stópkę czułam jeszcze niedawno w sobie, myślę. Co wieczór kopała mnie w ścianę brzucha, kiedy wraz z Peetą graliśmy z nią w zabawną grę.
Nosiłam ją pod sercem przez dziewięć miesięcy. Ja. Nikt inny. JA.
- Wiesz, że przypominasz mi swoją ciocię, od której odziedziczyłaś imię? Opiekowałam się nią, gdy była maleńka. Nie wiem, jak nadałam sobie radę, ale dałam. Z tobą też muszę dać sobie radę, maleńki aniołku - mówię miękko i aż rozglądam się dookoła, jakbym powiedziała coś dziwnego. Często boję się, że okazywanie uczuć jest dla ludzi słabych. A ja taka nie jestem.
Później przypominam sobie, że to moje dziecko, a je, jak najbardziej, mam prawo kochać ponad życie.
- Nigdy nie chciałam dziecka, ale teraz jesteś moim największym skarbem. Nie pozwolę nikomu cię skrzywdzić.
Słyszę kroki za sobą, więc automatycznie odwracam się w stronę sprawcy tego hałasu. Widzę Peetę, zaledwie metr od nas, który wolnym krokiem zbliża się do nas. Twarz ma błogą, a usta wygięte w uśmiechu. Zagryzam wargę i zastanawiam się czy słyszał moje słowa. Chłopak jakby czytając mi w myślach, mówi.
- Piękne słowa, kochanie. Cieszę się, że to usłyszałem. Cieszę się, że zbliżasz się do Prim, to ważne.
*
- Cichutko, już jest dobrze - mówię i całuję ją w główkę, usłaną ciemnymi włosami.
Zaczynam się obawiać o córkę, ale również o swój własny stan psychiczny.
Ściągam ramiączko koszulki, układam ją w zgięciu łokcia i usiłuję ją nakarmić, ale najwidoczniej nie jest głodna, bo ani nie chwyta brodawki, ani nie przestaje płakać.
Drżącymi rękami kładę córkę na dywanie, a sama klękam przed nią, siadając na piętach.
Zatykam swoje usta, gdy zaczyna wrzeszczeć jeszcze głośniej.
- Błagam, przestań.
Gorące łzy zaczynają spływać po mojej twarzy i czym bardziej staram się przestać płakać, szloch wzbiera na sile.
Zaciskam ręce na włosach i staram się być na tyle delikatna, by nie rwać ich wraz z cebulkami, chociaż w tym momencie graniczy to z cudem, bo nie wiem co robić z własnymi rękami.
- Błagam, przestań - powtarzam, ale głos mam tak słaby, że sama ledwo słyszę ciche słowa.
Wyciągam do niej dłoń, ale dotykam jej nogi jedynie wskazującym palcem, z obawy, że zadziała to jak domino - dotknę ją, a ona w rezultacie wybuchnie jeszcze głośniej.
Wycieram jej mokrą od łez, malutką twarz i usiłuję uregulować niespokojny oddech. Ślinę przełykam z dużą trudnością, bo w jakiś niewiarygodny sposób w moim gardle wyrosła gula wielkości mojej własnej pięści.
- Dlaczego po prostu nie przestajesz płakać? - pytam podniesionym głosem i zaczynam szlochać. Obie płaczemy i w obydwu przypadkach nie wiadomo z jakiej przyczyny. Chociaż myślę, że mnie najzwyczajniej męczy bezsilność, a ona płacze, bo nie lubi przebywać w moim towarzystwie.
Mam ochotę uciec od niej jak najdalej, a może zapaść się pod ziemie lub zniknąć. Nie istotne gdzie, ważne, żebym nie słyszała jej płaczu.
Dziecko robi się całe czerwone i momentami krzyczy bez dźwięku, a ja wybucham jeszcze większym płaczem, bo wydaje mi się, że stanie się jej krzywda.
Po prostu kładę się obok niej, twarz przyciskam do jej maleńkiej rączki, którą niespokojnie wymachuje, uderzając mnie tym samym po policzku, ale nie przeszkadza mi to, bo jej dotyk jest lżejszy od muśnięcia skrzydeł motyla.
Kiedy w końcu odzyskuję resztki zdrowego rozsądku, wstaję, wierzchem dłoni wycieram mokre od łez oczy i podnoszę dziewczynkę, która przyciśnięta do mnie, wtula mi się w szyję, ale nie ustępuje. Zaciskam wargi w jedną, ciasną linię i kieruję się na przedpokój, gdzie otulam swoim swetrem dziecko. Zapominam o samej sobie, bo gdy staję na chodniku przed domem, czuję zimno kamienia pod swoimi nagimi stopami. Nie zwracam na to większej uwagi i idę przed siebie, tuląc dziewczynkę, która cichnie, ale zapewne za sprawą zmęczenia.
Przebieram nogami szybciej, niż kiedykolwiek wcześniej, bo po niedługim czasie stoję przed piekarnią Peety.
Wspinam się po schodach i otwieram drzwi, które otwarte do połowy, wydają z siebie dźwięki ptasiego gwizdu. Odszukuję Peetę, który stoi za ladą i z uśmiechem obsługuje klienta. Kiedy wręcza mu woreczek bułek, kątem oka patrzy w moim kierunku. Jego mina automatycznie rzednie, gdy widzi mnie całą mokrą od łez, i gdy słyszy zawodzenie swojej córki.
Oczy wszystkich automatycznie kierują się na nas. Są zdezorientowani, ale słyszę ich ciężkie oddechy.
Peeta przeprasza ludzi, stojących w długiej kolejce i podchodzi do nas. Pośpiesznie całuje mnie w skroń i zabiera rozhisteryzowane dziecko. O nic nie pytając, ciągnie mnie do drzwi, za którymi znajduje się maleńki pokój, wyposażony w kanapę, niski stolik z ustawionymi na nim dwoma zdjęciami, lampę i mały ekran z obrazem piekarni, żeby móc ją kontrolować.
Siada i kładzie sobie dziecko na kolanach. Ustawia dłoń na jej brzuszku i delikatnie masuje kolistymi ruchami, co wyraźnie pomaga Prim, bo powoli przestaje płakać.
Czuję łzy, cisnące mi się do oczu, więc wychodzę z pomieszczenia i ukradkiem przecieram twarz.
Myślę, że jestem niepotrzebna. Zwyczajnie zbędna. Moje własne dziecko mnie nie kocha, co wydaje mi się istną katorgą, zważywszy na to, że nosiłam ją przez dziewięć miesięcy.
Podchodzę do kasy i obsługuję klientów. Ich twarze nie są gniewne przez to, że musieli czekać, więc nieco się uspokajam. Szybko sobie z nimi radzę, więc jestem zmuszona, by wrócić do Peety.
Kiedy wchodzę do środka, zastaję miły widok. Prim już prawie nie płacze - zawodzi tylko co jakiś czas, a mój mąż całuje ją w rączkę i przyciska jej nóżki do brzucha. Z pewnością dowiedział się tych rzeczy od mojej mamy. Uśmiecham się pod nosem, ale czuję ukłucie żalu. Peeta zauważa moją osowiałość, więc skinieniem głowy zaprasza mnie do siebie. Podnosi dziecko i wysuwa jedno, zdrowe kolano, żebym mogła usiąść. Podaje mi córkę, którą nakazuje położyć, jak on wcześniej. Robię to bez zbędnych komentarzy.
- Pomasuj jej brzuszek - mówi i nakierowuje moją dłoń na odpowiednie miejsce, na jej ciele. Wykonuję polecenie i śmieję się, gdy dziewczynka przestaje płakać
- Ma kolkę. Podczas karmienia nałykała się powietrza.
Kiwam głową, ale boleśnie zagryzam wargę.
- To nie twoja wina, kochanie. To jest normalne, więc nie przejmuj się - stwierdza, jakby czytał mi w myślach. - Nie powinnaś się tak stresować. Przytul ją do siebie, ciepło i bliskość twojego ciała może jej pomóc.
Przytulam dziewczynkę do piersi, a ona zamyka oczy i zaczyna miarowo oddychać. Podtrzymuję jej główkę i całuję we włosy. Peeta ciągnie mnie do tyłu, żebym oparła się o jego klatkę i szczelnie owija nas ramionami. Mam chwilę na głębszy oddech. Odwracam głowę do chłopaka i całuję go w usta, a on ściera z mojej twarzy resztki łez.
Drżącymi rękami kładę córkę na dywanie, a sama klękam przed nią, siadając na piętach.
Zatykam swoje usta, gdy zaczyna wrzeszczeć jeszcze głośniej.
- Błagam, przestań.
Gorące łzy zaczynają spływać po mojej twarzy i czym bardziej staram się przestać płakać, szloch wzbiera na sile.
Zaciskam ręce na włosach i staram się być na tyle delikatna, by nie rwać ich wraz z cebulkami, chociaż w tym momencie graniczy to z cudem, bo nie wiem co robić z własnymi rękami.
- Błagam, przestań - powtarzam, ale głos mam tak słaby, że sama ledwo słyszę ciche słowa.
Wyciągam do niej dłoń, ale dotykam jej nogi jedynie wskazującym palcem, z obawy, że zadziała to jak domino - dotknę ją, a ona w rezultacie wybuchnie jeszcze głośniej.
Wycieram jej mokrą od łez, malutką twarz i usiłuję uregulować niespokojny oddech. Ślinę przełykam z dużą trudnością, bo w jakiś niewiarygodny sposób w moim gardle wyrosła gula wielkości mojej własnej pięści.
- Dlaczego po prostu nie przestajesz płakać? - pytam podniesionym głosem i zaczynam szlochać. Obie płaczemy i w obydwu przypadkach nie wiadomo z jakiej przyczyny. Chociaż myślę, że mnie najzwyczajniej męczy bezsilność, a ona płacze, bo nie lubi przebywać w moim towarzystwie.
Mam ochotę uciec od niej jak najdalej, a może zapaść się pod ziemie lub zniknąć. Nie istotne gdzie, ważne, żebym nie słyszała jej płaczu.
Dziecko robi się całe czerwone i momentami krzyczy bez dźwięku, a ja wybucham jeszcze większym płaczem, bo wydaje mi się, że stanie się jej krzywda.
Po prostu kładę się obok niej, twarz przyciskam do jej maleńkiej rączki, którą niespokojnie wymachuje, uderzając mnie tym samym po policzku, ale nie przeszkadza mi to, bo jej dotyk jest lżejszy od muśnięcia skrzydeł motyla.
Kiedy w końcu odzyskuję resztki zdrowego rozsądku, wstaję, wierzchem dłoni wycieram mokre od łez oczy i podnoszę dziewczynkę, która przyciśnięta do mnie, wtula mi się w szyję, ale nie ustępuje. Zaciskam wargi w jedną, ciasną linię i kieruję się na przedpokój, gdzie otulam swoim swetrem dziecko. Zapominam o samej sobie, bo gdy staję na chodniku przed domem, czuję zimno kamienia pod swoimi nagimi stopami. Nie zwracam na to większej uwagi i idę przed siebie, tuląc dziewczynkę, która cichnie, ale zapewne za sprawą zmęczenia.
Przebieram nogami szybciej, niż kiedykolwiek wcześniej, bo po niedługim czasie stoję przed piekarnią Peety.
Wspinam się po schodach i otwieram drzwi, które otwarte do połowy, wydają z siebie dźwięki ptasiego gwizdu. Odszukuję Peetę, który stoi za ladą i z uśmiechem obsługuje klienta. Kiedy wręcza mu woreczek bułek, kątem oka patrzy w moim kierunku. Jego mina automatycznie rzednie, gdy widzi mnie całą mokrą od łez, i gdy słyszy zawodzenie swojej córki.
Oczy wszystkich automatycznie kierują się na nas. Są zdezorientowani, ale słyszę ich ciężkie oddechy.
Peeta przeprasza ludzi, stojących w długiej kolejce i podchodzi do nas. Pośpiesznie całuje mnie w skroń i zabiera rozhisteryzowane dziecko. O nic nie pytając, ciągnie mnie do drzwi, za którymi znajduje się maleńki pokój, wyposażony w kanapę, niski stolik z ustawionymi na nim dwoma zdjęciami, lampę i mały ekran z obrazem piekarni, żeby móc ją kontrolować.
Siada i kładzie sobie dziecko na kolanach. Ustawia dłoń na jej brzuszku i delikatnie masuje kolistymi ruchami, co wyraźnie pomaga Prim, bo powoli przestaje płakać.
Czuję łzy, cisnące mi się do oczu, więc wychodzę z pomieszczenia i ukradkiem przecieram twarz.
Myślę, że jestem niepotrzebna. Zwyczajnie zbędna. Moje własne dziecko mnie nie kocha, co wydaje mi się istną katorgą, zważywszy na to, że nosiłam ją przez dziewięć miesięcy.
Podchodzę do kasy i obsługuję klientów. Ich twarze nie są gniewne przez to, że musieli czekać, więc nieco się uspokajam. Szybko sobie z nimi radzę, więc jestem zmuszona, by wrócić do Peety.
Kiedy wchodzę do środka, zastaję miły widok. Prim już prawie nie płacze - zawodzi tylko co jakiś czas, a mój mąż całuje ją w rączkę i przyciska jej nóżki do brzucha. Z pewnością dowiedział się tych rzeczy od mojej mamy. Uśmiecham się pod nosem, ale czuję ukłucie żalu. Peeta zauważa moją osowiałość, więc skinieniem głowy zaprasza mnie do siebie. Podnosi dziecko i wysuwa jedno, zdrowe kolano, żebym mogła usiąść. Podaje mi córkę, którą nakazuje położyć, jak on wcześniej. Robię to bez zbędnych komentarzy.
- Pomasuj jej brzuszek - mówi i nakierowuje moją dłoń na odpowiednie miejsce, na jej ciele. Wykonuję polecenie i śmieję się, gdy dziewczynka przestaje płakać
- Ma kolkę. Podczas karmienia nałykała się powietrza.
Kiwam głową, ale boleśnie zagryzam wargę.
- To nie twoja wina, kochanie. To jest normalne, więc nie przejmuj się - stwierdza, jakby czytał mi w myślach. - Nie powinnaś się tak stresować. Przytul ją do siebie, ciepło i bliskość twojego ciała może jej pomóc.
Przytulam dziewczynkę do piersi, a ona zamyka oczy i zaczyna miarowo oddychać. Podtrzymuję jej główkę i całuję we włosy. Peeta ciągnie mnie do tyłu, żebym oparła się o jego klatkę i szczelnie owija nas ramionami. Mam chwilę na głębszy oddech. Odwracam głowę do chłopaka i całuję go w usta, a on ściera z mojej twarzy resztki łez.
➳➳➳
Witajcie!
Od razu chciałabym podziękować Wam za nie zlinczowanie mnie przez ostatni epizod. Dziękuję za zrozumienie i wsparcie.
Chciałabym też podziękować Natalii za całą pomoc :)
Postanowiłam podzielić ten epizod na dwie części, bo nie miałam czasu, żeby napisać wszystko, a nie chcę później niepotrzebnie się śpieszyć, gdyż to nie sprzyja dobremu pisaniu. Ale spokojnie, w przyszłym tygodniu dostaniecie resztę! :) x
Więc do niedzieli i jeszcze raz dziękuję!
Roksana.