sobota, 5 grudnia 2015

Adnotacja epizod siódmy

       Kiedy wracam do domu, do żony, jest już środek nocy. Księżyc, pulsując, stabilnie wisi na środku nieba - choć prawdopodobnie zrobi jeszcze kilka kroków wzwyż. Na ciemną zasłonę nocy przyszyto mnóstwo świecących gwiazd, które migoczą z gracją, nieco oświetlając drogę, którą idę. Chmury co jakiś czas przepływają obok księżyca, ale nie mają zamiaru zawitać tam na zbyt długo - muskają tylko srebrną tarczę i wyruszają w dalszą drogę. Sierpniowy wiatr wieje delikatnie, niosąc w niewidzialnych rękach zapachy kończącego się lata. Jest piękny wieczór, ale nie potrafię się nim cieszyć, bo krok w krok chodzi za mną ogromny obłok wspomnień z dzisiejszego wieczora.
      Zmarł mój synek. Moje dziecko, którego tak bardzo pragnąłem. Prawda czy fałsz? Prawda czy fałsz?
   Musiałem iść do zakładu pogrzebowego, chciałem zrobić to jeszcze tego samego dnia, a na szczęście prowadzi go nasz stary znajomy. Nie mogłem znieść myśli, że Katniss będzie w pokoju obok, podczas, gdy nasze dziecko będzie leżało w łóżeczku, przykryte po szyjkę, z czapeczką na główce - jak żywe. Może nawet podkradłaby się do niego w nocy, będąc przekonaną, że powinna je nakarmić, bo tak podpowiada jej matczyny instynkt, choć przecież by nie płakało, wołając o pokarm.
     Obawiam się, że jej umysł jest zniszczony, zbyt wiele przeżyła. Myślę, że jest chora i powinna porozmawiać z lekarzem. Obydwoje powinniśmy.
     Niosłem w rękach, przez pół miasta, kruche, zimne zawiniątko. Co jakiś czas odkrywałem jego maleńką twarzyczkę. Sam nie wiem po co... Może chciałem jeszcze kilka razy na niego popatrzeć, zanim go oddam, może w ten sposób próbowałem się z nim pożegnać. A może po prostu miałem wątłą nadzieję na to, że jednak się obudzi; że nie jest martwy. Ale jest. I zdałem sobie sprawę z tego dopiero wówczas, gdy mężczyzna zabrał mi je z rąk. Pocałowałem synka w czoło i przez moment wpatrywałem się w niego. On powinien jeszcze być w brzuchu Katniss, rozwijać się, by później urodzić się w bólu, łzach, ale i w szczęściu. Ja stałbym obok żony, trzymając ją za rękę i szepcząc kojące słowa. Każdy jej krzyk wywoływałby na mojej twarzy szeroki uśmiech - każdy krzyk przecież oznaczałby jeden krok bliżej naszego dziecka.
A tymczasem nawet nie było mnie w domu, gdy roniła. Powinienem był być pierwszą osobą, która zobaczy jej łzy. I scałuje jedną po drugiej, ostatecznie znów ją mocząc własnymi.
       Nie zostałem u niego długo, nie chciałem, by Katniss była sama w domu. Wobec tego na wpół biegnąc, na wpół idąc, wracałem do domu, płacząc, tłukąc pięściami w mury i kopiąc wszystko, co akurat dostało się pod moje nogi. Ignorowałem te wszystkie dźwięki, które wydostawały się z mojego, zdartego już, gardła i niosły się po Dystrykcie. Niech to piękne, spokojne niebo słyszy, jak jestem przerażony i zrozpaczony... Niech wie, że nie powinno wyglądać na szczęśliwe. Niech w końcu zrozumie, że powinno płakać razem ze mną!
      Staję przed drzwiami i wycieram mokrą twarz. Nabieram powietrza w usta i wypuszczam je - powtarzam tę czynność kilkukrotnie - po czym wsuwam klucz do zamka i wchodzę do środka.
     Jest cicho, co mnie martwi, bo oczekiwałem donośnego płaczu, roznoszącego się po domu. Rozglądam się po ciemnościach i nadstawiam uszu. Jedyny dźwięk, jaki jestem w stanie odnotować, to szum wody, dochodzący z góry.
Biegnę po schodach, nie widząc czego się spodziewać. W mojej klatce piersiowej zagnieżdża się pewne niepokojące uczucie.
       Kiedy wchodzę do sypialni, wszystko wygląda całkowicie dobrze. Moją uwagę przykuwa jedynie woda, sącząca się spod małej szpary pod drzwiami. Automatycznie szarpię za klamkę i w duchu dziękuję, gdy od razu daję radę je otworzyć.
      Ziemia jest cała mokra. Ubrania, porozrzucane na niej, pływają, przemoczone do ostatka. A w środku wanny leży ona. Jej klatka piersiowa ledwo się porusza, usta ma delikatnie rozchylone, ale oczy zamknięte.
     Nie jest jej do twarzy w krwi, a ta właśnie znajduje się wszędzie - na brzegach wanny, na ścianach, woda również jest zabarwiona czerwienią. Krew przede wszystkim znajduje się na jej nadgarstku i wciąż cieknie, rozbijając się ostatecznie na mokrej ziemi.
      Nie mogę wybrać jednej myśli i konkretnego uczucia, które waśnie kłębi mi się w umyśle. Czuję wszystko. I nie czuję nic.
      Nie zwracam uwagi na ubrania i wskakuję do wanny. Owijam ją ramionami i podnoszę wyżej, bo słabnąc, zsunęła się i jej dolna warga była zanurzona.
      Ślamazarnie otwiera oczy i wpatruje się we mnie. Jedyne, co jest w stanie wykrztusić, to ciche "przepraszam". Z każdym kolejnym oddechem, ucieka z niej życie. Spanikowany, rozglądam się po pomieszczeniu, ale kiedy nie odnajduję nic, co może mi pomóc, wpierw pozwalam sobie na odrobinę słabości, a potem kompletnie wariuję. Chwytam w dłoń ostre narzędzie, przez które moja ukochana pogrąża się w ciemności, i ciskam nim gdziekolwiek, nie zważając na to, gdzie upadnie. Niech płynie wgłąb otchłani, ale niech puści rękę Katniss, niech jej nie zabiera ze sobą... Niech wystarczy mu, że jest pośrednim sprawcą tej sytuacji.
- Katniss, Katniss! - krzyczę. - Coś ty narobiła?
     Chwytam jej nadgarstek w dłoń i przyciskam do ust. Krew brudzi mi wargi, ale nie zwracam na to uwagi. Raz za razem całuję głęboką ranę. - Coś ty zrobiła, głupia dziewczyno? Powiedz coś! Błagam!
- Przepraszam - powtarza. - Uratuj mnie.
      Całuję ją, jakby to był nasz ostatni pocałunek, a ona oddaje go, choć całkowicie delikatnie, prawie nieznacznie. Czuję na ustach muśnięcie motyla, odlatującego w daleką podróż - w podróż bez powrotu.
- Nie chcę żyć na tym świecie bez ciebie, Katniss... - szepczę.
      Przytulam ją do siebie, całą, i kiwam się w przód i w tył. Łzy spływają po moich policzkach i gubią się gdzieś w czerwonej od krwi wodzie. - Katniss, błagam. Katniss... błagam... - mówię między pocałunkami, które składam na jej czole. Kiedy w końcu dochodzi do mnie powaga sytuacji, dosięgam ręcznika i nieudolnie usiłuję zatamować krwawienie, uciskając zranienie. Wkrótce cały materiał staje się czerwony.
     Wychodzę z wanny. Wkładam ręce pod jej pachy i wyciągam ją. Wlokę ją do łóżka. Całą naszą drogę wyznaczają kropelki czerwonej substancji. Przykrywam ją jakimś przypadkowym materiałem i wyciągam sznurek z dresów, które leżały gdzieś na ziemi. Zawiązuję prowizoryczny opatrunek na jej ręce - zaraz nad raną, którą wycięła - i biegnę po telefon, który leży obok zapisanej kartki. Pozwalam sobie na przeczytanie kilka słów, reszty nie daję rady, bo oczy ponownie zachodzą mi mgłą. " Drogi Peeto, jak zwykle nie wiem co napisać, nigdy nie byłam w tym dobra. Chcę jednak, żebyś wiedział, że Cię kocham". Podczas, gdy czytałem te słowa, zdążyłem już wybrać numer i przycisnąć telefon do ucha. Po trzech sygnałach odbiera mężczyzna, którego proszę o pomoc. Zadaje mi kilka pytań, ale nie odpowiadam na nie, tylko krzyczę na niego i jedyne, co jej przekazuję to informacja o naszym adresie i o tym, że moja żona umiera. I rozłączam się, modląc się w duchu, by kogoś przysłali, mimo mojego wybuchu.
       - Nie możesz mnie zostawić. Nie po wszystkim, co przeżyliśmy. Nie zgadzam się na to.
       Zamyka oczy, a ja, jak szalony, rozchylam jej powieki, zmuszając ją do patrzenia na mnie. Nie chcę, by odpłynęła. Robi się coraz bledsza, a jej wargi coraz bardziej sine. - Hej, hej, skarbie... Proszę, proszę, proszę. Kochasz mnie. Prawda czy fałsz? - pytam. - Prawda czy fałsz, Katniss? Ja cię kocham.
- Katniss... jeszcze dobrze nie pochowałem naszego dziecka. Mam jeszcze pochować i ciebie? - mówię do niej, choć wiem, że moje słowa nie przyniosą żadnego rezultatu i dziewczyna na nie nie odpowie. Mówię to, bo to przynosi mi ulgę i pozwala po części rozładować napięcie.
     Zamyka oczy, ale wciąż oddycha - nieznacznie. Zaciskam palce na jej ramieniu i mocno potrząsam. - Co ty robisz? Wstawaj! Wstawaj! Obudź się. Proszę. Błagam. Musisz otworzyć oczy. Otwórz je. Nie zostawiaj mnie.
- Przepraszam. Kocham cię. Żegnaj.
      Tyle udaje jej się wyszeptać, zanim na dobre zamyka oczy, a jej klatka piersiowa przestaje się poruszać - w górę i w dół. Mówiła tak cicho i słabo... Między wątłymi oddechami. Mówiąc urwanymi słowami. Wpadam w panikę, jakiej dawno nie doznałem.
     Najpierw staram się upewnić czy na pewno nie oddycha, a kiedy dochodzi do mnie okropna prawda, układam obydwie dłonie na jej klatce piersiowej. Usztywniam ręce w łokciach i zaczynam uciskać. Jeden, dwa, trzy uciski. Przetrząsam umysł, próbując przypomnieć sobie, jak należy przeprowadzać reanimację. Jedenaście, dwanaście, trzynaście ucisków. Oddychaj! Oddychaj! Dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć, trzydzieści. I dwa oddechy. Zatykam jej nos i odchylam głowę do tyłu, żeby udrożnić drogi oddechowe. Przyciskam usta do jej ust - jak najszczelniej - i wdmuchuję powietrze. Chcę, żeby zabrała cały tlen, który potrzebuję do życia. Niech weźmie go do ostatka, do najmniejszego tchu. Bez niej oddech nie jest mi niezbędny.
      To albo moja chora wyobraźnia, albo jej usta zaczynają się robić nieco sine...
      Przy okazji oddechów, obserwuję, jak jej klatka piersiowa porusza się w górę i w dół.
Dwa, dziesięć, trzydzieści uciśnięć. Dwa oddechy. Czy to ostatni raz, gdy czuję jej wargi na swoich?

 ➳➳➳
 Cześć, kochani! To znowu ja, jeśli ktoś tu jeszcze zagląda. Od czasu do czasu będę tu coś wrzucała - przy okazji publikacji na wattpadzie, żeby i tu było kompletnie! Jednak myślę, że będę bardziej aktywna właśnie tam (link do historii macie w odpowiedniej zakładce).
Musicie wiedzieć, że jestem szalenie dumna z tego epizodu - o ile mogę go tak nazwać. Długo myślałam o takim wątku, ale bałam się go umieścić w normalnym epizodzie. Ale po tym  czasie pomyślałam - a co tam! To przecież może mieć miejsce! Osoba z tak zniszczoną psychiką M O Ż E  wpaść na tak dramatyczny pomysł. Wobec tego napisałam tę adnotację. Zostawiłam częściowo otwarte zakończenie - wiemy, że Katniss żyje, bo dalsze epizody na to wskazują, ale jak została odratowana (czy przez Peetę, czy przez pogotowie, a może w jeszcze inny sposób?), pozostawiam Waszej wyobraźni!