Nie potrafię oddychać, choć uparcie usiłuję zaczerpnąć powietrza. Powietrze jednak nieznośnie kłuje mnie w gardle, więc tylko zaciskam wargi, wgryzając się w nie zębami. Czuję smak krwi, która wypełnia moje usta i powoli spływa po brodzie.
Obraz zaciemnia się coraz szybciej, aż w końcu czuję coś w rodzaju przerażenia, więc zaciskam również powieki. Moje dłonie wędrują w kierunku głowy, palce automatycznie zaplątują się we włosy. Ciągnę za ich końcówki, żeby bólem oddalić obrazy, które zaczynają malować się na czarnym tle. Kiedy otwieram oczy, wcale nie odczuwam ulgi. Co prawda odzyskałem wzrok, ale kiedy widzę rzeczywistość, wzbiera we mnie jeszcze większy gniew i przerażenie.
To, co stoi przede mną, zbliża się wolnymi, rozlazłymi krokami. Jej wydłużona sylwetka sunie przed siebie - z każdą sekundą coraz szybciej. Ciągnie za sobą pelerynę z ciemnych, długich, poplątanych włosów, które zwisają swobodnie po obu stronach jej pyska. Kąciki ust ma groteskowo rozszerzone.
- Peeta! - chrypie i przyśpiesza, widząc, jak wstaję. Wyciąga ku mnie chude dłonie, ozdobione długimi, szpiczastymi, nierównymi pazurami. Przy każdym kroku zostawia na posadzce krwawe plamki, które sączą się z kilku zaropiałych ran na jej skórze.
Stoję w rozkroku i rozpościeram palce - gotowe, by ją nimi skrzywdzić. Zrobię to gołymi pięściami. Tu i teraz.
Już prawie jest przy mnie. A ja wcale nie uciekam, tylko odliczam w myślach sekundy do spotkania z nią twarzą w twarz. Każdy jej jeden krok to jedna sekunda i mój głęboki oddech, który pali mnie w płucach.
Słyszę jej głośne kroki. Słyszę nawet jej zasapany oddech i serce, które łomocze o żebra. Tak jest cicho.
Wbija we mnie wzrok i szepcze coś pod nosem, ale nie jestem w stanie dosłyszeć żadnego słowa. Jej serce bije bardzo głośno i to wpędza mnie w jeszcze większy gniew, bo dochodzę do wniosku, że jest wciąż żywa, a jedyne, do czego dążę w życiu, to zabicie jej. Kiedy jest dostatecznie blisko, odnajduję jej oczy i na chwilę nieruchomieję. Szare, piękne, błyszczące. Takie są. I szalenie znajome. Nie potrafię znaleźć żadnych złych wspomnień, wiążących się z tymi oczami. Karcę samego siebie, wbijając paznokcie w skórę.
Zamykam oczy, usiłując odróżnić prawdę od ułudy. Czuję dotyk na piersi i zaczynam się trząść. Odtrącam jej dłoń, wydawałoby się bardzo delikatnie. Jest nieustępliwa. Znów mnie dotyka... chyba samym koniuszkiem palca - tyle czuję. Lub aż tyle. Później przykłada całą dłoń. Usiłuję odpędzić sprzed oczu jej paskudny portret. Przytula mnie. Policzek przyciska do mojej szyi, czuję jej ciepły oddech - wbija się w moją skórę, jak maleńkie igiełki. A następnie mnie całuje. Odtrącam ją z całych sił, aż upada z hukiem na ziemię. Siadam na niej okrakiem i ze wściekłością w oczach zaciskam ręce na jej szyi. Robi się sina na twarzy, a ja wzmacniam uścisk. Rozchyla wargi, a jej oczy stają się jakby mętne, gdy ucieka z niej życie. Jej oczy, zapełnione łzami. To są oczy mojej Katniss. Puszczam jej gardło, a ona zaczyna się krztusić i próbuje złapać powietrze. I nagle zaczynam widzieć wszystkie szczegóły, które nie pozwalają mi porównywać jej do zmiecha. Usta wracają do wcześniejszego kształtu. Twarz wygląda, jak zawsze, jest piękna. Włosy leżą na ziemi, rozrzucone na kafelkach, omiatają jej twarz. Zakrywa usta rękami i zaczyna przeraźliwie kaszleć. Dłonie ma poorane bliznami - pięknymi niedoskonałościami, które przypominają mi o wcześniejszych latach, o walce, którą wygraliśmy, o ogromnej drodze, którą przebyliśmy.
Coś w głowie mówi mi, że powinienem znaleźć krzesło. I ten rozkaz przekrzykuje wszystkie złe komentarze. Wobec tego, dysząc głośno, rozglądam się za czymś stabilnym, czego mogę się złapać.
Przez oczy pełne łez patrzę na oparcie drewnianego krzesła. Lata pozostawiły na nim swoje piętno. Kiedy przesuwam po nim palcem, czuję jego szorstką powierzchnię. Przez wszystkie ataki wyżłobiłem w nim mnóstwo rowków po paznokciach. Można nawet dostrzec kilka wgłębień - tam zwykle zaciskam palce, aż zaczynają mi bieleć kości, a następnie przestaję je w ogóle czuć.
- Peeta - mówi cicho, chrypiąc. Automatycznie odwracam się w jej stronę, a wszystkie obawy, które dałem radę odpędzić, powracają z podwójną siłą. Stoi tam, mała, krucha, wystraszona, tak wygląda teraz w moich oczach. Trzyma się za szyję, a po jej policzkach płyną łzy.
Podchodzi do mnie, przytula się w moje plecy, moczy mi koszulkę. Nie ustępuje nawet wówczas, gdy zaczynam krzyczeć, przeklinać i płakać tak głośno, że zapewne słychać mnie w całym Dystrykcie.
Nigdy nie potrafię się nadziwić - jakim cudem, po przeżyciu tego, co przeżyła wciąż jest tak szalenie silna. I wierzy. W tym we mnie. Jak to jest, że zawsze mi wybacza? Kiedy się jej o to pytam, mówi, że to naturalne, że tak trzeba, bo miłość wymaga poświęceń. Zawsze mi tłumaczy, i jest święcie przekonana, że ja postąpiłbym tak samo, gdybym był na jej miejscu. Wtedy patrzę na nią, powstrzymuję łzy i na głos przyznaję jej rację.
środa, 30 grudnia 2015
sobota, 5 grudnia 2015
Adnotacja epizod siódmy
Kiedy wracam do domu, do żony, jest już środek nocy. Księżyc, pulsując, stabilnie wisi na środku nieba - choć prawdopodobnie zrobi jeszcze kilka kroków wzwyż. Na ciemną zasłonę nocy przyszyto mnóstwo świecących gwiazd, które migoczą z gracją, nieco oświetlając drogę, którą idę. Chmury co jakiś czas przepływają obok księżyca, ale nie mają zamiaru zawitać tam na zbyt długo - muskają tylko srebrną tarczę i wyruszają w dalszą drogę. Sierpniowy wiatr wieje delikatnie, niosąc w niewidzialnych rękach zapachy kończącego się lata. Jest piękny wieczór, ale nie potrafię się nim cieszyć, bo krok w krok chodzi za mną ogromny obłok wspomnień z dzisiejszego wieczora.
Zmarł mój synek. Moje dziecko, którego tak bardzo pragnąłem. Prawda czy fałsz? Prawda czy fałsz?
Musiałem iść do zakładu pogrzebowego, chciałem zrobić to jeszcze tego samego dnia, a na szczęście prowadzi go nasz stary znajomy. Nie mogłem znieść myśli, że Katniss będzie w pokoju obok, podczas, gdy nasze dziecko będzie leżało w łóżeczku, przykryte po szyjkę, z czapeczką na główce - jak żywe. Może nawet podkradłaby się do niego w nocy, będąc przekonaną, że powinna je nakarmić, bo tak podpowiada jej matczyny instynkt, choć przecież by nie płakało, wołając o pokarm.
Obawiam się, że jej umysł jest zniszczony, zbyt wiele przeżyła. Myślę, że jest chora i powinna porozmawiać z lekarzem. Obydwoje powinniśmy.
Niosłem w rękach, przez pół miasta, kruche, zimne zawiniątko. Co jakiś czas odkrywałem jego maleńką twarzyczkę. Sam nie wiem po co... Może chciałem jeszcze kilka razy na niego popatrzeć, zanim go oddam, może w ten sposób próbowałem się z nim pożegnać. A może po prostu miałem wątłą nadzieję na to, że jednak się obudzi; że nie jest martwy. Ale jest. I zdałem sobie sprawę z tego dopiero wówczas, gdy mężczyzna zabrał mi je z rąk. Pocałowałem synka w czoło i przez moment wpatrywałem się w niego. On powinien jeszcze być w brzuchu Katniss, rozwijać się, by później urodzić się w bólu, łzach, ale i w szczęściu. Ja stałbym obok żony, trzymając ją za rękę i szepcząc kojące słowa. Każdy jej krzyk wywoływałby na mojej twarzy szeroki uśmiech - każdy krzyk przecież oznaczałby jeden krok bliżej naszego dziecka.
A tymczasem nawet nie było mnie w domu, gdy roniła. Powinienem był być pierwszą osobą, która zobaczy jej łzy. I scałuje jedną po drugiej, ostatecznie znów ją mocząc własnymi.
Nie zostałem u niego długo, nie chciałem, by Katniss była sama w domu. Wobec tego na wpół biegnąc, na wpół idąc, wracałem do domu, płacząc, tłukąc pięściami w mury i kopiąc wszystko, co akurat dostało się pod moje nogi. Ignorowałem te wszystkie dźwięki, które wydostawały się z mojego, zdartego już, gardła i niosły się po Dystrykcie. Niech to piękne, spokojne niebo słyszy, jak jestem przerażony i zrozpaczony... Niech wie, że nie powinno wyglądać na szczęśliwe. Niech w końcu zrozumie, że powinno płakać razem ze mną!
Staję przed drzwiami i wycieram mokrą twarz. Nabieram powietrza w usta i wypuszczam je - powtarzam tę czynność kilkukrotnie - po czym wsuwam klucz do zamka i wchodzę do środka.
Jest cicho, co mnie martwi, bo oczekiwałem donośnego płaczu, roznoszącego się po domu. Rozglądam się po ciemnościach i nadstawiam uszu. Jedyny dźwięk, jaki jestem w stanie odnotować, to szum wody, dochodzący z góry.
Biegnę po schodach, nie widząc czego się spodziewać. W mojej klatce piersiowej zagnieżdża się pewne niepokojące uczucie.
Kiedy wchodzę do sypialni, wszystko wygląda całkowicie dobrze. Moją uwagę przykuwa jedynie woda, sącząca się spod małej szpary pod drzwiami. Automatycznie szarpię za klamkę i w duchu dziękuję, gdy od razu daję radę je otworzyć.
Ziemia jest cała mokra. Ubrania, porozrzucane na niej, pływają, przemoczone do ostatka. A w środku wanny leży ona. Jej klatka piersiowa ledwo się porusza, usta ma delikatnie rozchylone, ale oczy zamknięte.
Nie jest jej do twarzy w krwi, a ta właśnie znajduje się wszędzie - na brzegach wanny, na ścianach, woda również jest zabarwiona czerwienią. Krew przede wszystkim znajduje się na jej nadgarstku i wciąż cieknie, rozbijając się ostatecznie na mokrej ziemi.
Nie mogę wybrać jednej myśli i konkretnego uczucia, które waśnie kłębi mi się w umyśle. Czuję wszystko. I nie czuję nic.
Nie zwracam uwagi na ubrania i wskakuję do wanny. Owijam ją ramionami i podnoszę wyżej, bo słabnąc, zsunęła się i jej dolna warga była zanurzona.
Ślamazarnie otwiera oczy i wpatruje się we mnie. Jedyne, co jest w stanie wykrztusić, to ciche "przepraszam". Z każdym kolejnym oddechem, ucieka z niej życie. Spanikowany, rozglądam się po pomieszczeniu, ale kiedy nie odnajduję nic, co może mi pomóc, wpierw pozwalam sobie na odrobinę słabości, a potem kompletnie wariuję. Chwytam w dłoń ostre narzędzie, przez które moja ukochana pogrąża się w ciemności, i ciskam nim gdziekolwiek, nie zważając na to, gdzie upadnie. Niech płynie wgłąb otchłani, ale niech puści rękę Katniss, niech jej nie zabiera ze sobą... Niech wystarczy mu, że jest pośrednim sprawcą tej sytuacji.
- Katniss, Katniss! - krzyczę. - Coś ty narobiła?
Chwytam jej nadgarstek w dłoń i przyciskam do ust. Krew brudzi mi wargi, ale nie zwracam na to uwagi. Raz za razem całuję głęboką ranę. - Coś ty zrobiła, głupia dziewczyno? Powiedz coś! Błagam!
- Przepraszam - powtarza. - Uratuj mnie.
Całuję ją, jakby to był nasz ostatni pocałunek, a ona oddaje go, choć całkowicie delikatnie, prawie nieznacznie. Czuję na ustach muśnięcie motyla, odlatującego w daleką podróż - w podróż bez powrotu.
- Nie chcę żyć na tym świecie bez ciebie, Katniss... - szepczę.
Przytulam ją do siebie, całą, i kiwam się w przód i w tył. Łzy spływają po moich policzkach i gubią się gdzieś w czerwonej od krwi wodzie. - Katniss, błagam. Katniss... błagam... - mówię między pocałunkami, które składam na jej czole. Kiedy w końcu dochodzi do mnie powaga sytuacji, dosięgam ręcznika i nieudolnie usiłuję zatamować krwawienie, uciskając zranienie. Wkrótce cały materiał staje się czerwony.
Wychodzę z wanny. Wkładam ręce pod jej pachy i wyciągam ją. Wlokę ją do łóżka. Całą naszą drogę wyznaczają kropelki czerwonej substancji. Przykrywam ją jakimś przypadkowym materiałem i wyciągam sznurek z dresów, które leżały gdzieś na ziemi. Zawiązuję prowizoryczny opatrunek na jej ręce - zaraz nad raną, którą wycięła - i biegnę po telefon, który leży obok zapisanej kartki. Pozwalam sobie na przeczytanie kilka słów, reszty nie daję rady, bo oczy ponownie zachodzą mi mgłą. " Drogi Peeto, jak zwykle nie wiem co napisać, nigdy nie byłam w tym dobra. Chcę jednak, żebyś wiedział, że Cię kocham". Podczas, gdy czytałem te słowa, zdążyłem już wybrać numer i przycisnąć telefon do ucha. Po trzech sygnałach odbiera mężczyzna, którego proszę o pomoc. Zadaje mi kilka pytań, ale nie odpowiadam na nie, tylko krzyczę na niego i jedyne, co jej przekazuję to informacja o naszym adresie i o tym, że moja żona umiera. I rozłączam się, modląc się w duchu, by kogoś przysłali, mimo mojego wybuchu.
- Nie możesz mnie zostawić. Nie po wszystkim, co przeżyliśmy. Nie zgadzam się na to.
Zamyka oczy, a ja, jak szalony, rozchylam jej powieki, zmuszając ją do patrzenia na mnie. Nie chcę, by odpłynęła. Robi się coraz bledsza, a jej wargi coraz bardziej sine. - Hej, hej, skarbie... Proszę, proszę, proszę. Kochasz mnie. Prawda czy fałsz? - pytam. - Prawda czy fałsz, Katniss? Ja cię kocham.
- Katniss... jeszcze dobrze nie pochowałem naszego dziecka. Mam jeszcze pochować i ciebie? - mówię do niej, choć wiem, że moje słowa nie przyniosą żadnego rezultatu i dziewczyna na nie nie odpowie. Mówię to, bo to przynosi mi ulgę i pozwala po części rozładować napięcie.
Zamyka oczy, ale wciąż oddycha - nieznacznie. Zaciskam palce na jej ramieniu i mocno potrząsam. - Co ty robisz? Wstawaj! Wstawaj! Obudź się. Proszę. Błagam. Musisz otworzyć oczy. Otwórz je. Nie zostawiaj mnie.
- Przepraszam. Kocham cię. Żegnaj.
Tyle udaje jej się wyszeptać, zanim na dobre zamyka oczy, a jej klatka piersiowa przestaje się poruszać - w górę i w dół. Mówiła tak cicho i słabo... Między wątłymi oddechami. Mówiąc urwanymi słowami. Wpadam w panikę, jakiej dawno nie doznałem.
Najpierw staram się upewnić czy na pewno nie oddycha, a kiedy dochodzi do mnie okropna prawda, układam obydwie dłonie na jej klatce piersiowej. Usztywniam ręce w łokciach i zaczynam uciskać. Jeden, dwa, trzy uciski. Przetrząsam umysł, próbując przypomnieć sobie, jak należy przeprowadzać reanimację. Jedenaście, dwanaście, trzynaście ucisków. Oddychaj! Oddychaj! Dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć, trzydzieści. I dwa oddechy. Zatykam jej nos i odchylam głowę do tyłu, żeby udrożnić drogi oddechowe. Przyciskam usta do jej ust - jak najszczelniej - i wdmuchuję powietrze. Chcę, żeby zabrała cały tlen, który potrzebuję do życia. Niech weźmie go do ostatka, do najmniejszego tchu. Bez niej oddech nie jest mi niezbędny.
To albo moja chora wyobraźnia, albo jej usta zaczynają się robić nieco sine...
Przy okazji oddechów, obserwuję, jak jej klatka piersiowa porusza się w górę i w dół.
Dwa, dziesięć, trzydzieści uciśnięć. Dwa oddechy. Czy to ostatni raz, gdy czuję jej wargi na swoich?
Musicie wiedzieć, że jestem szalenie dumna z tego epizodu - o ile mogę go tak nazwać. Długo myślałam o takim wątku, ale bałam się go umieścić w normalnym epizodzie. Ale po tym czasie pomyślałam - a co tam! To przecież może mieć miejsce! Osoba z tak zniszczoną psychiką M O Ż E wpaść na tak dramatyczny pomysł. Wobec tego napisałam tę adnotację. Zostawiłam częściowo otwarte zakończenie - wiemy, że Katniss żyje, bo dalsze epizody na to wskazują, ale jak została odratowana (czy przez Peetę, czy przez pogotowie, a może w jeszcze inny sposób?), pozostawiam Waszej wyobraźni!
Zmarł mój synek. Moje dziecko, którego tak bardzo pragnąłem. Prawda czy fałsz? Prawda czy fałsz?
Musiałem iść do zakładu pogrzebowego, chciałem zrobić to jeszcze tego samego dnia, a na szczęście prowadzi go nasz stary znajomy. Nie mogłem znieść myśli, że Katniss będzie w pokoju obok, podczas, gdy nasze dziecko będzie leżało w łóżeczku, przykryte po szyjkę, z czapeczką na główce - jak żywe. Może nawet podkradłaby się do niego w nocy, będąc przekonaną, że powinna je nakarmić, bo tak podpowiada jej matczyny instynkt, choć przecież by nie płakało, wołając o pokarm.
Obawiam się, że jej umysł jest zniszczony, zbyt wiele przeżyła. Myślę, że jest chora i powinna porozmawiać z lekarzem. Obydwoje powinniśmy.
Niosłem w rękach, przez pół miasta, kruche, zimne zawiniątko. Co jakiś czas odkrywałem jego maleńką twarzyczkę. Sam nie wiem po co... Może chciałem jeszcze kilka razy na niego popatrzeć, zanim go oddam, może w ten sposób próbowałem się z nim pożegnać. A może po prostu miałem wątłą nadzieję na to, że jednak się obudzi; że nie jest martwy. Ale jest. I zdałem sobie sprawę z tego dopiero wówczas, gdy mężczyzna zabrał mi je z rąk. Pocałowałem synka w czoło i przez moment wpatrywałem się w niego. On powinien jeszcze być w brzuchu Katniss, rozwijać się, by później urodzić się w bólu, łzach, ale i w szczęściu. Ja stałbym obok żony, trzymając ją za rękę i szepcząc kojące słowa. Każdy jej krzyk wywoływałby na mojej twarzy szeroki uśmiech - każdy krzyk przecież oznaczałby jeden krok bliżej naszego dziecka.
A tymczasem nawet nie było mnie w domu, gdy roniła. Powinienem był być pierwszą osobą, która zobaczy jej łzy. I scałuje jedną po drugiej, ostatecznie znów ją mocząc własnymi.
Nie zostałem u niego długo, nie chciałem, by Katniss była sama w domu. Wobec tego na wpół biegnąc, na wpół idąc, wracałem do domu, płacząc, tłukąc pięściami w mury i kopiąc wszystko, co akurat dostało się pod moje nogi. Ignorowałem te wszystkie dźwięki, które wydostawały się z mojego, zdartego już, gardła i niosły się po Dystrykcie. Niech to piękne, spokojne niebo słyszy, jak jestem przerażony i zrozpaczony... Niech wie, że nie powinno wyglądać na szczęśliwe. Niech w końcu zrozumie, że powinno płakać razem ze mną!
Staję przed drzwiami i wycieram mokrą twarz. Nabieram powietrza w usta i wypuszczam je - powtarzam tę czynność kilkukrotnie - po czym wsuwam klucz do zamka i wchodzę do środka.
Jest cicho, co mnie martwi, bo oczekiwałem donośnego płaczu, roznoszącego się po domu. Rozglądam się po ciemnościach i nadstawiam uszu. Jedyny dźwięk, jaki jestem w stanie odnotować, to szum wody, dochodzący z góry.
Biegnę po schodach, nie widząc czego się spodziewać. W mojej klatce piersiowej zagnieżdża się pewne niepokojące uczucie.
Kiedy wchodzę do sypialni, wszystko wygląda całkowicie dobrze. Moją uwagę przykuwa jedynie woda, sącząca się spod małej szpary pod drzwiami. Automatycznie szarpię za klamkę i w duchu dziękuję, gdy od razu daję radę je otworzyć.
Ziemia jest cała mokra. Ubrania, porozrzucane na niej, pływają, przemoczone do ostatka. A w środku wanny leży ona. Jej klatka piersiowa ledwo się porusza, usta ma delikatnie rozchylone, ale oczy zamknięte.
Nie jest jej do twarzy w krwi, a ta właśnie znajduje się wszędzie - na brzegach wanny, na ścianach, woda również jest zabarwiona czerwienią. Krew przede wszystkim znajduje się na jej nadgarstku i wciąż cieknie, rozbijając się ostatecznie na mokrej ziemi.
Nie mogę wybrać jednej myśli i konkretnego uczucia, które waśnie kłębi mi się w umyśle. Czuję wszystko. I nie czuję nic.
Nie zwracam uwagi na ubrania i wskakuję do wanny. Owijam ją ramionami i podnoszę wyżej, bo słabnąc, zsunęła się i jej dolna warga była zanurzona.
Ślamazarnie otwiera oczy i wpatruje się we mnie. Jedyne, co jest w stanie wykrztusić, to ciche "przepraszam". Z każdym kolejnym oddechem, ucieka z niej życie. Spanikowany, rozglądam się po pomieszczeniu, ale kiedy nie odnajduję nic, co może mi pomóc, wpierw pozwalam sobie na odrobinę słabości, a potem kompletnie wariuję. Chwytam w dłoń ostre narzędzie, przez które moja ukochana pogrąża się w ciemności, i ciskam nim gdziekolwiek, nie zważając na to, gdzie upadnie. Niech płynie wgłąb otchłani, ale niech puści rękę Katniss, niech jej nie zabiera ze sobą... Niech wystarczy mu, że jest pośrednim sprawcą tej sytuacji.
- Katniss, Katniss! - krzyczę. - Coś ty narobiła?
Chwytam jej nadgarstek w dłoń i przyciskam do ust. Krew brudzi mi wargi, ale nie zwracam na to uwagi. Raz za razem całuję głęboką ranę. - Coś ty zrobiła, głupia dziewczyno? Powiedz coś! Błagam!
- Przepraszam - powtarza. - Uratuj mnie.
Całuję ją, jakby to był nasz ostatni pocałunek, a ona oddaje go, choć całkowicie delikatnie, prawie nieznacznie. Czuję na ustach muśnięcie motyla, odlatującego w daleką podróż - w podróż bez powrotu.
- Nie chcę żyć na tym świecie bez ciebie, Katniss... - szepczę.
Przytulam ją do siebie, całą, i kiwam się w przód i w tył. Łzy spływają po moich policzkach i gubią się gdzieś w czerwonej od krwi wodzie. - Katniss, błagam. Katniss... błagam... - mówię między pocałunkami, które składam na jej czole. Kiedy w końcu dochodzi do mnie powaga sytuacji, dosięgam ręcznika i nieudolnie usiłuję zatamować krwawienie, uciskając zranienie. Wkrótce cały materiał staje się czerwony.
Wychodzę z wanny. Wkładam ręce pod jej pachy i wyciągam ją. Wlokę ją do łóżka. Całą naszą drogę wyznaczają kropelki czerwonej substancji. Przykrywam ją jakimś przypadkowym materiałem i wyciągam sznurek z dresów, które leżały gdzieś na ziemi. Zawiązuję prowizoryczny opatrunek na jej ręce - zaraz nad raną, którą wycięła - i biegnę po telefon, który leży obok zapisanej kartki. Pozwalam sobie na przeczytanie kilka słów, reszty nie daję rady, bo oczy ponownie zachodzą mi mgłą. " Drogi Peeto, jak zwykle nie wiem co napisać, nigdy nie byłam w tym dobra. Chcę jednak, żebyś wiedział, że Cię kocham". Podczas, gdy czytałem te słowa, zdążyłem już wybrać numer i przycisnąć telefon do ucha. Po trzech sygnałach odbiera mężczyzna, którego proszę o pomoc. Zadaje mi kilka pytań, ale nie odpowiadam na nie, tylko krzyczę na niego i jedyne, co jej przekazuję to informacja o naszym adresie i o tym, że moja żona umiera. I rozłączam się, modląc się w duchu, by kogoś przysłali, mimo mojego wybuchu.
- Nie możesz mnie zostawić. Nie po wszystkim, co przeżyliśmy. Nie zgadzam się na to.
Zamyka oczy, a ja, jak szalony, rozchylam jej powieki, zmuszając ją do patrzenia na mnie. Nie chcę, by odpłynęła. Robi się coraz bledsza, a jej wargi coraz bardziej sine. - Hej, hej, skarbie... Proszę, proszę, proszę. Kochasz mnie. Prawda czy fałsz? - pytam. - Prawda czy fałsz, Katniss? Ja cię kocham.
- Katniss... jeszcze dobrze nie pochowałem naszego dziecka. Mam jeszcze pochować i ciebie? - mówię do niej, choć wiem, że moje słowa nie przyniosą żadnego rezultatu i dziewczyna na nie nie odpowie. Mówię to, bo to przynosi mi ulgę i pozwala po części rozładować napięcie.
Zamyka oczy, ale wciąż oddycha - nieznacznie. Zaciskam palce na jej ramieniu i mocno potrząsam. - Co ty robisz? Wstawaj! Wstawaj! Obudź się. Proszę. Błagam. Musisz otworzyć oczy. Otwórz je. Nie zostawiaj mnie.
- Przepraszam. Kocham cię. Żegnaj.
Tyle udaje jej się wyszeptać, zanim na dobre zamyka oczy, a jej klatka piersiowa przestaje się poruszać - w górę i w dół. Mówiła tak cicho i słabo... Między wątłymi oddechami. Mówiąc urwanymi słowami. Wpadam w panikę, jakiej dawno nie doznałem.
Najpierw staram się upewnić czy na pewno nie oddycha, a kiedy dochodzi do mnie okropna prawda, układam obydwie dłonie na jej klatce piersiowej. Usztywniam ręce w łokciach i zaczynam uciskać. Jeden, dwa, trzy uciski. Przetrząsam umysł, próbując przypomnieć sobie, jak należy przeprowadzać reanimację. Jedenaście, dwanaście, trzynaście ucisków. Oddychaj! Oddychaj! Dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć, trzydzieści. I dwa oddechy. Zatykam jej nos i odchylam głowę do tyłu, żeby udrożnić drogi oddechowe. Przyciskam usta do jej ust - jak najszczelniej - i wdmuchuję powietrze. Chcę, żeby zabrała cały tlen, który potrzebuję do życia. Niech weźmie go do ostatka, do najmniejszego tchu. Bez niej oddech nie jest mi niezbędny.
To albo moja chora wyobraźnia, albo jej usta zaczynają się robić nieco sine...
Przy okazji oddechów, obserwuję, jak jej klatka piersiowa porusza się w górę i w dół.
Dwa, dziesięć, trzydzieści uciśnięć. Dwa oddechy. Czy to ostatni raz, gdy czuję jej wargi na swoich?
➳➳➳
Cześć, kochani! To znowu ja, jeśli ktoś tu jeszcze zagląda. Od czasu do czasu będę tu coś wrzucała - przy okazji publikacji na wattpadzie, żeby i tu było kompletnie! Jednak myślę, że będę bardziej aktywna właśnie tam (link do historii macie w odpowiedniej zakładce).Musicie wiedzieć, że jestem szalenie dumna z tego epizodu - o ile mogę go tak nazwać. Długo myślałam o takim wątku, ale bałam się go umieścić w normalnym epizodzie. Ale po tym czasie pomyślałam - a co tam! To przecież może mieć miejsce! Osoba z tak zniszczoną psychiką M O Ż E wpaść na tak dramatyczny pomysł. Wobec tego napisałam tę adnotację. Zostawiłam częściowo otwarte zakończenie - wiemy, że Katniss żyje, bo dalsze epizody na to wskazują, ale jak została odratowana (czy przez Peetę, czy przez pogotowie, a może w jeszcze inny sposób?), pozostawiam Waszej wyobraźni!
Subskrybuj:
Posty (Atom)