Jestem nieco przestraszona, ale w duchu się cieszę. Jaskier usiadł na krześle obok i tęsknym wzrokiem wpatruje się w bekon, który leży naprzeciwko mnie. Sięgam po jeden plasterek i rzucam mu go, a on dziękuje mi cichym, ale wyraźnym pomrukiem.
Siedzę i przyglądam się różowej skórze na przedramionach. Nie robię nic innego. Tylko wpatruję się w naruszoną przez ogień skórze.
Peeta przychodzi do mnie z rana. Wcześniejszego dnia, gdy spotkałam go na dworze, gdzie podziwiałam niedawno zasadzone Prymulki, zapowiedział swoje odwiedziny, szczerząc przy tym w uśmiechu białe zęby. Zgodziłam się, uprzedzając swoją wypowiedz chwilą ciszy. Nawet się nie zastanawiałam, cieszyłam się, że to zaproponował. Po prostu nico się bałam.
W dłoniach trzyma dwa bochny chleba, które kładzie na stole w kuchni. Mimo, iż zgodziłam się na to, żeby przeszedł, staję w odległości dwóch czy trzech metrów, gdyż obawiam się jego wybuchów. Stoję, oddalona, ale marzę, żeby znaleźć się bliżej.
Chłopak zauważa ten dystans i aż nadto wyczuwalne napięcie, ale tylko kręci głową i wzdycha cicho.
Przebywamy w zupełnej ciszy, gdy kroi chleb i układa idealne kromki na talerzu.
Zaciskam dłonie na biodrach i wstrzymując oddech, przyglądam się jego skupionej twarzy, gdy wyciąga również ciasteczka z wymalowanymi niebieskimi kwiatkami.
- Dziękuję - szepczę, gdy Peeta odwraca się do mnie, wycierając dłonie w lnianą ściereczkę.
Wyciąga ku mnie naczynie z pieczywem i skinieniem głowy zachęca mnie do zjedzenia. Podchodzę do niego powoli, uważnie stawiając każdy krok i lustrując mowę jego ciała. Opiera się o blat ale rękę ma wciąż przed sobą.
- To przykre - zaczyna, gdy wgryzam się w kromkę. - To, że się mnie tak wciąż boisz - eksplikuje pośpiesznie.
Po prostu udaję, że tego nie słyszałam, i że nie słyszę też głośnego bicia własnego serca, które aż łomocze o moje własne żebra. " Boisz się mnie. Prawda czy fałsz?", pyta, gdy z trudem przełykam chleb, który jest tak dobry, że wpycham go do ust zupełnie suchy. Jest jeszcze ciepły. Skórkę ma chrupką, ale środek jest rozkosznie miękki. Gryzę kolejny kawałek i żuję go dłuższą chwilę.
- Nie boję się ciebie - odpowiadam i żeby pogłębić swoją wiarygodność staję obok niego. Ramię w ramię. Skręca głowę w moim kierunku, a ja odwracam wzrok, ale zaraz potem odpuszczam i kładę głowę na jego ramieniu.Chcąc pokazać mu, że się go nie boję, staję przed nim, wspinam się na pace i całuję go w policzek. Czuję jego gorącą skórę pod ustami i kiedy w końcu się od niego odrywam, moje wagi zaczynają mrowić, a zaraz potem drżeć z zimna. Przyciskam więc wargi do jego warg i przytrzymuję je przy sobie przez chwilę. Odrywam się i powtarzam tę czynność, zarzucając mu ręce na szyje. Jego dłonie opadają delikatnie - jedna na moje biodro, druga na kark. Całuję go zachłannie, a on oddaje pocałunek z taką samą intensywnością, wyraźnie zaskoczony moim posunięciem.
Peeta, którego znałam był zabawną, pełną uczuć osobą, o dobrym sercu. Peeta, którego widzę dziś jest praktycznie taki sam.
Kiedy patrzę w jego oczy i widzę ten samo niebieskie jezioro, pełne szczęśliwych iskierek, tak samo znajome jak wtedy, gdy patrzyły na mnie dwa lata temu, wiem, że to ten sam Peeta. Tyle, że dogłębnie skrzywdzony. Wiem, że te oczy - tęczówki i źrenice - od dziś będą wyznacznikiem jego samopoczucia. Wejdę przez jego oczy, żeby sprawdzić co siedzi mu w głowie i jak się czuje w danym momencie. A ja muszę zwracać na to uwagę, żeby o niego zadbać.
***
Pierwszy atak miał w trakcie naszego krótkiego spaceru po Dwunastym Dystrykcie. Byliśmy wówczas w kilku miejscach doszczętnie zniszczonych przez bombardowanie. Zapewne to miasto będzie wyglądało w taki sposób jeszcze przez jakiś okres, gdyż odbudowa zajmie zbyt wiele czasu. Peeta jednak uparł się, by zobaczyć to wszystko na własne oczy.
Nie zrozumiałam o co chodzi, gdy stojąc pod szczątkami swojego starego domu, zaczął krzyczeć i rzucać się w przerażającym tańcu, który zna tylko skrzywdzony człowiek. Wziął osmoloną cegłę i rzucił nią w pobliskie, częściowo zachowane okno, które po sekundzie roztrzaskało się na tysiąc różnych kawałków. Później - bo chyba czuł zbyt duży zamęt we własnej głowie - uderzył gołą pięścią w kawałek nadal stojącego muru. Pomyślałam, że był zwyczajnie sfrustrowany, widząc pobojowisko, a nie dom. W rzeczywistości to nawet nie przypominało dawnego budynku mieszkalnego. Część cegieł już dawno wynieśli. Stałam, przerażona myślą, że najprawdopodobniej w środku zginęła rodzina Peety. Stanęłam z boku i pozwoliłam mu odreagować.
Dopiero, gdy ujął w dłonie stary znak z napisem "Mellark's Bakery", zrobiony z jakiegoś metalu, i ruszył ku mnie, z twarzą wyraźnie rozwścieczoną, zrozumiałam co tak na prawdę się dzieje. Pod nosem szeptał wianuszki przekleństw i obelg w moim kierunku, a oczy płonęły mu nienawiścią. Zamachnął się i już przed oczami miałam ciemno, gdy ręka Toma powędrowała na moje ramię i odciągnęła mnie na bok, z daleka od zasięgu uderzenia Peety. Drugi człowiek, który pomagał Tomowi, obezwładnił Peetę. Przycisnął go ciężarem swojego ciała do ostrych kamieni i nie puszczał, aż ten przestał się rzucać. Ja stałam z Tomem, który obejmował mnie ramieniem, i próbowałam przetworzyć co się właśnie stało. W głowie rozbrzmiewały mi słowa, przypominające mi o jego torturach i początkowej niechęci... Przepraszam, nienawiści do mnie, i chęci likwidacji mojej osoby.
Stałam tak z boku, patrząc na jego zbolały konterfekt i myśląc tylko o tym, jak mi go szkoda.
Teraz, gdy drugi raz jestem świadkiem jego ataku, skulam się w kącie pokoju - jak najdalej rozwścieczonego chłopaka i błagam pod nosem, by minęło to jak najszybciej. Nie mija.
Peeta natomiast podchodzi do mnie, zaciska dłonie na mojej koszulce i podnosi do góry. Na chwilę jestem ponad ziemią, ale nie na długo, bo prawie od razu stawia mnie na ziemi, wyprostowaną jak struna, żeby zaraz potem znów powalić mnie na ziemię uderzeniem w twarz.
Patrząc na niego z dołu; z takiej perspektywy, jest wysoki aż do sufitu. Stoi nade mną, a ja usiłuję zobaczyć jego twarz. Widzę jego oblicze całkowicie zamazane przez łzy, zbierające się w moich oczach. Spluwa zaraz przy mojej głowie i krzyczy coś kompletnie niezrozumiałego. Zamykam oczy i rozwieram usta, bo przez wciąż zaciśnięte wargi jest trudno mi oddychać. Leżę sztywno, jestem jak niemowa. Zresztą, nie przychodzi mi do głowy nic, co mogłabym mu powiedzieć.
Kiedy w końcu się uspokaja i dochodzi do niego co zrobił, siada na kanapie, chowa twarz w dłoniach i płacze. Płacze, a to chyba ja powinnam płakać?
- Nie wiesz nawet jak okropnym uczuciem jest robić coś wbrew sobie. Coś, czego w innych okolicznościach nigdy byś nie zrobiła, bo nawet sama myśl o tym jest nieznośna bolesna. Wolałabym, żebyś biła mnie przez następne tysiąc lat, dzień w dzień, niżeli ja miałbym cię uderzyć jeszcze chociaż raz - tłumaczy mi, pociągając nosem, a ja wierzę jego słowom.
Tego samego wieczora, gdy Peeta położył mi zimny okład na oko, obydwoje dzwonimy do doktora Aureliusa, żeby dał nam jakieś rady. Kiedy mówi tym swoim lekarskim żargonem, już nie mogę słuchać, głowa mi pęka od nadmiaru emocji, więc wychodzę, zostawiając Peetę samego. Ten rozmawia z lekarzem przez kilkadziesiąt minut i tym razem to on zostawia mnie.
Tyle, że nie przychodził przez kolejne trzy dni, a kiedy do niego pukam, nie otwiera. Słyszę jednak jego własne zawodzenie w głębi budynku, i hałas, towarzyszący tłuczeniu naczyń i innych przedmiotów.
Jak później się dowiedziałam, chciał dać mi czas na przetworzenie wszystkiego, więc nawet się ze mną nie żegnał, a w domu wypróbowywał ćwiczenia od Doktora.
Kiedy przychodzi kolejny atak, Peeta radzi sobie lepiej.
Kiedy ja zaszywam się w kącie jego kuchni, on łapie się oparcia krzesła i przeczekuje przebłyski wspomnien. Z tym, że trwa to stanowczo za długo, a na samym końcu widzę, że opada z sił od zaciskania palców na drewnianym meblu, i od nieustającego krzyku.
Z kolejnymi przebłyskami wspomnień staram się być coraz bliżej chłopca z chlebem, bo przecież to wciąż on. Rękami, którymi teraz trzyma się krzesła, uratował mi życie, rzucając w moją stronę chleb.
Najpierw wstaję i idę kilka kroków przed siebie, ale zatrzymuję się w bezpiecznej odległości. Przyglądam się mu, próbuję coś mówić, ale głos mam zbyt cichy, by usłyszał to przez jęki, które wydaje z siebie.
Kolejnym razem znów stoję w pewnej odległości, ale mówię głosem pewnym, słyszalnym. Peeta aż cichnie, gdy do niego przemawiam, mówiąc mimo wszystko miękko.
Najlepszym sposobem okazuje się dotyk. Więc kiedy w końcu znajduję w sobie na tyle odwagi, uprzedzając to małymi kroczkami, dotykam jego pleców, których mięśnie automatycznie napięły się pod moim dotykiem. Muskam jego kręgosłup tylko przez moment i szybko odrywam rękę, którą przeciskam do piersi. Ale powtarzam tę czynność kilkukrotnie. Nawet odważam się wsunąć rękę pod jego koszulkę, tuż nad paskiem spodni, i dotykam jego gorącej skóry, mówiąc przy tym kojące słowa.
Największym osiągnięciem jest moment, gdy przytulam się do jego pleców i nie puszczam mimo krzyków i przekleństw, które i tak po jakimś całkiem szybkim czasie ustają, aż Peeta zupełnie puszcza się oparcia krzesła i szybko odwraca do mnie. Ku mojemu zdziwieniu - nie uderza mnie. Wręcz przeciwnie, bo bierze moją twarz w dłonie i całuje. Nasza ślina miesza się z jego słonymi łzami, ale nie przeszkadza mi to, bo jestem szczęśliwa, że nareszcie znaleźliśmy sposób, by radzić sobie z jego atakami.
Następnie odbywamy długą rozmowę. Żadnemu z nas to nie sprawia problemu. Wręcz nam pomaga.
Tego dnia Peeta pierwszy raz od wielu miesięcy zostaje u mnie na noc i tuli do siebie aż zasnę. I dłużej, bo gdy rano się budzę, on nadal jest obok, przyciskając moje ciało do swojego.
➳➳➳
Tak, wiem, że jest poniedziałek. Tak, wiem, że miałam dodawać w niedzielę, ale czasem zdarza się tak, że nie dam rady dodać od razu. Dziś pisałam ten epizod cały dzień, na czym ucierpiał mój pies, bo musiałam sobie darować nasz długi spacer.
Dzielę ten epizod na nawet 3 części, więc w niedzielę kolejny, a dobrze, bo postrzelam z łuku i będę mogła wiarygodnie opisać jak Katniss uczy Peetę (ups, wygadałam się? ).
Do niedzieli, Roksana!