niedziela, 16 sierpnia 2015

Zrastamy się na nowo, ja i Peeta (...) cz. 2

 Zrastamy się na nowo, ja i Peeta, choć momentami on chwyta się oparcia krzesła i czeka, aż ustąpią przebłyski wspomnień, a ja niekiedy budzę się z wrzaskiem, bo śnią mi się koszmary ze zmiechami i zaginionymi dziećmi. Ale jego ręce są w pobliżu, gotowe mnie ukoić. W końcu uspokajają mnie także jego usta. Nocą, gdy znowu czuję głód, taki sam jak ten na plaży, wiem, że i tak by do tego doszło.


     Podążam za Peetą, który idąc w kierunku drzewa, owija sobie linę wokół nadgarstka. Odwraca się do mnie i pogania, więc w rezultacie biegnę za nim, a na końcu skaczę mu na plecy. Bez większego problemu mnie podnosi, przytrzymując za uda.  Przez ułamek sekundy traci równowagę, ale szybko ją odzyskuje i kontynuuje marszrutę. Sama się dziwię, że postąpiłam z tak infantylny sposób, ale od razu odganiam tę myśl i zaciskam ręce na jego ramionach, gdy przyśpiesza i zaczyna biec. Zatrzymuje się dopiero pod samą rośliną.
     Drzewo, które wybraliśmy, ma z sześć metrów wysokości, a jego pień jest stabilnie gruby, o półtora metrowej średnicy i jest usadowiony w środku lasu. Kiedy patrzę w górę, pod niebem widzę rozgałęzioną koronę, bogato zdobioną błyszczącymi od rosy liśćmi.
Dołącza do nas Jaskier, który przez ten cały czas za nami podążał. Ociera się Peecie o odsłoniętą protezę i idzie dalej, żeby w odległości dwóch metrów przycupnąć i nas obserwować.
     Okrążamy podstawę drzewa, oglądamy gałęzie i szacujemy ich stabilność. Po kilku minutach zaczynam wspinać się po pniu aż do konara, i staję na grubej gałęzi, której uczepiam się obydwiema rękami. Skóra na dłoniach jeszcze nieco boli, gdy przesuwam nimi po szorstkiej powierzchni drzewa.
      Peeta z uśmiechem podrzuca mi linę, którą bez problemu chwytam. A zaraz potem drugą. Mocno przewiązuję nimi gruby pęd i spoglądam w dół, na Peetę, który pokazuje mi kciuki. Wracam na ziemię i razem szukamy witki, która posłuży za siedzisko.
      Nasza huśtawka wisi na ramieniu drzewa ponad małym spadem. Ziemia od korzeni nieco opada, a na samym dole płynie strumyk.
Przez chwile stoimy i cieszymy wzrok naszym małym dziełem. Peeta owija mnie ramionami i przyciąga do siebie. Raz muska moje wargi i puszcza. Jeszcze przez chwilę wpatrujemy się w huśtawkę, a ja myślę o tym, że takie małe sprawy pozwolą nam znów się zrosnąć.

     Śmieję się, gdy siadam na gałęzi i chwytam się obiema rękami liny, żeby nie spaść, kiedy chłopak łapie za huśtawkę i ciągnie mnie do tyłu. Kiedy puszcza, lecę przed siebie. Odchylam głowę do tyłu i przypatruję się niebieskiemu niebu, które widać zza liści drzew. Puszyste chmury płyną miękko po błękicie, a ja, za każdym razem, gdy wystrzeliwuję do przodu, i odchylam głowę, przyglądam się ich sielankowemu widokowi. Czuję się jak ptak, szybujący w powietrzu między gałęziami, kierujący się ku niebu.
     Kiedy Peeta nagle mnie zatrzymuje i znów popycha, skręcając nieco w bok, więc w rezultacie kręcę piruety, zaczynam się śmiać. Kurczowo trzymam się uchwytów i przyciskam policzek do ramienia, gdy krzyczę w głos. Kiedy mam dość, proszę go, żeby mnie zatrzymał. Robi to od razu, a kiedy staję na ziemi, chwyta mnie w ramiona, bo tracę równowagę przez kręcenie się na huśtawce. Przytula mnie wydawałoby się nieco za długo, ale nie narzekam. Mało tego! Wtulam się w niego jeszcze mocniej, a na mojej twarzy pojawiają się czerwone prześwity.

      Chłopak wyciąga mały nożyk z tylnej kieszeni spodni i szczerzy zęby, gdy pokazuje mi narzędzie w całej okazałości.
- Po co to? - pytam i lekko drżę, obawiając się następnego wybuchu, którego jednak nie ma, bo Peeta po prostu podchodzi do pnia i  przykłada ostrze do kory. Sprawnie wydłubuje serce. Dołączam do niego i staję po jego prawej stronie. Przyglądam się jego sprawnym dłoniom, pokrytym bliznami, które wycinają litery w środku serca. Kręcę głową, a na moje usta wkrada się cień uśmiechu.
- Zachowujemy się jak dzieci - stwierdzam.
- Bo nimi jeszcze nimi jesteśmy - zaczyna. - Nawet jeśli mamy już po dziewiętnaście lat... to kiedy mieliśmy zachowywać się jak dzieci?
     Odwraca do mnie twarz i patrzy się na mnie przez dłuższą chwilę, oczekując odpowiedzi. Ale odpowiedź nie nadchodzi. Zamiast tego zbliżam się do niego i subtelnie muskam kącik jego ust.
- Masz rację.
- To może być nasze sekretne miejsce.

***
     Budzę się cała zalana potem i automatycznie wyskakuję z łóżka jak oparzona. Patrzę na miejsce obok z nadzieją, że jakimś cudem znajdzie się tam Peeta, żeby mnie uspokoić, ale spotykam się z rozczarowaniem. Na marne usiłuję opanować oddech. Zapalam światło, żeby obejrzeć pokój i znaleźć ewentualne zagrożenie, zaczajone w ciemnych i pustych zakamarkach pomieszczenia. 
Kiedy jestem pewna, że nie znajduje się tu nic, co wydawałoby się dziwne i niespotykane, zakładam sweter i schodzę na dół, do kuchni, która wydaje mi się bardzo bezpieczna.
     Siadam na krześle przy blacie, ówcześnie zapalając światło w pomieszczeniu. Robię sobie gorącą herbatę i wlokę się po koc. Opieram głowę na pięściach i aż nadto namacalnie uderza we mnie uczucie osamotnienia. Siedzę sama w tym dużym domu. Zupełnie sama. Bez mamy. Bez Prim. Nawet bez Peety, który właśnie smacznie śpi u siebie.
      Kiedyś zapewne podobałaby mi się taka sytuacja, a raczej potrafiłabym się w tym wszystkim odnaleźć i nie czuć się źle, bo przecież samotne wyprawy do lasu zawsze mi się podobały. Później poznałam Gale'a i było jeszcze lepiej. Teraz czuję się fatalnie. Jedynym towarzyszem jest mi kot mojej siostry, który usiłuje się mnie polubić. Albo chociaż nieco mniej nienawidzić....
      Ktoś puka do drzwi, a ja aż podskakuję na miejscu. Jaskier, który towarzyszył mi przez ostatnie kilkanaście minut, syknął w kierunku hałasu. Wstaję i otwieram drzwi, a za nimi dostrzegam Peetę, który przeciera zmęczoną twarz. 
- Nie możesz spać? Znów męczyły cię koszmary?
Kiwam głową i odsuwam się, zapraszając go tym do środka, ale chłopak nie rusza się z miejsca tylko przygląda się mi badawczo. 
- Chodź - wyciąga ku mnie dłoń. - Pójdziemy na dwór.
     Staram się nie patrzeć na niego jak na szaleńca. Jest przecież środek nocy, a on stoi w moich drzwiach w piżamie i z potarganymi od snu włosami. Uśmiecha się do mnie zachęcająco, więc ulegam i biegnę po koc oraz herbatę.
     Wychodzimy do ogródka, gdzie rozkładamy koc i na nim siadamy. Ściskam w dłoniach kubek, który aż parzy mi dłonie, tylko pogłębiając ogólnie fatalny stan mojej skóry. 
Peeta wyciąga mi naczynie z rąk, odkłada je na bok i ciągnie mnie, żebym się położyła. Ujmuje palcami moje dłonie i zaczyna je całować. Pocałunki składa jeden obok drugiego i nie zapomina o żadnym miejscu. Wkrótce czuję mrowienie, ale nie tylko na rękach, gdzie mnie wycałował, ale i na całym ciele.
       Leżymy ramię w ramię, wpatrując się w ciemne niebo, na którym naszyto mnóstwo świecących i połyskujących gwiazd. Księżyc wisi gdzieś na środku. Jest jednocześnie tak potężny, ale i niestabilny. Jesteśmy w zupełnej ciszy, ale żadnemu z nas to nie przeszkadza.
Dotykam palcem wskazującym jego knykcia, a potem śródręcza. Jego palce również zaczynają się poruszać, aż w końcu łączymy nasze ręce. Przysuwam się bliżej chłopaka i kładę mu głowę na ramieniu. Razem wpatrujemy się przed siebie... Aż nagle widzimy coś na niebie. To piękne, jasne i bardzo widoczne, ale piekielnie szybkie. Aż podnoszę się na przedramiona i potrząsam Peetą, żeby na pewno to wdział. 
- Pomyśl życzenie - poleca. 
Patrzę mu w oczy, świecące jak gwiazdy na niebie, i zastanawiam się nad moim pragnieniem. 
- Na trzy? 
Oboje kiwamy głową. - Na trzy.
Kiedy Peeta odlicza ostatni, zaraz przy moim uchu, łaskotając ciepłym powietrzem moją małżowinę, oboje mówimy.
- Chciałbym zatrzymać tę chwilę, tu i teraz, żeby żyć w niej na zawsze.
- Chciałabym spędzić z tobą każdą minutę, która pozostała mi do końca życia.
     Moje życzenie nawiązuje do słów, które powiedział mi na kilka dni przed naszym powrotem na arenę. Teraz, gdy minęło sporo czasu, mam sentyment do każdego słowa, które wypowiedział, zanim mnie znienawidził.

***
      Kiedy byłam młodsza, tata zabierał mnie na polowania. To on nauczył mnie wszystkiego, co wiem i co umiem. Bez niego łuk byłby dla mnie zwykłym przedmiotem, a nie bronią, która gwarantuje przeżycie; i dzięki któremu udało nam się przetrwać. Łucznictwo było moją szczególną umiejętnością, było czymś, co wszystkim jednoznacznie się ze mną kojarzyło. Więc kiedy Peeta poprosił mnie, żebym nauczyła go strzelać, wcale się nie zdziwiłam.
            Zaopatrzyliśmy się w łuk, komplet strzał i jedzenie oraz picie, żeby nie trzeba było się śpieszyć, i wybraliśmy się na długi spacer do lasu. Pognaliśmy daleko, penetrując zapomniane już przeze mnie miejsca.
       Przed sobą, po bokach i za sobą mamy gęsto porośnięty las. Przez chwile się rozglądam, aż do momentu, gdy wybiorę kierunek, w którym będziemy strzelać. Kładę nasz ekwipunek na trawie i kiedy podnoszę wzrok, zauważam powalony pień, stary jak świat. Z zaciekawieniem podchodzę do niego i zaglądam do dziury w środku. Jak na rozkaz widzę mój stary łuk, który ukryliśmy tu kiedy jeszcze tata żył. Na samo wspomnienie ojca, chowającego go tu, moje oczy zachodzą łzami, ale uśmiecham się pod nosem. 
     Wyciągam broń i kilka strzał, nie wierząc, że będą się nadawały jeszcze na cokolwiek - czas robi swoje - ale z czystego sentymentu chcę to zatrzymać. W zasadzie to nie wiem dlaczego tu nie wracałam. To przecież takie piękne miejsce. Wciąż pachnie tu tatą. A gdy zamknę oczy i znienacka je otworze, mogę dostrzec kawałek myśliwskiego buta - gdzieś w oddali.
       Nie muszę mówić Peecie co to. Sam doskonale to wie, bo już nieraz opowiadałam mu o naszych rodzinnych wyprawach na polowania. Cierpliwie czeka, w milczeniu, gdy próbuję naciągnąć starą cięciwę i wystrzelić strzałę. Jestem mile zaskoczona, gdy leci kilka metrów przed siebie.
Chłopak podchodzi do mnie od tyłu i przytula. Odwraca mnie do siebie i wyciera łzę, która zwisa z mojej brody. 
- Teraz - zaczynam i pociągam nosem. - Teraz twoja kolej.
      Odkładam stary komplet i biorę nowszy, który ze sobą wzięliśmy. Przewieszam sobie przez ramię kołczan ze strzałami, do ręki biorę łuk i prezentuję Peecie prawidłową postawę łuczniczą. Na samym początku karzę mu przyjąć taką samą - na sucho - w ramach ćwiczenia przed praktyką. 
     Podchodzę do niego i obserwuję każdą część ciała. Poprawiam mu ułożenie nóg i w końcu podaję mu broń, którą ściska w lewej ręce. Przypominam mu, żeby rozluźnił uścisk pięści i prezentuję jak powinien opierać majdan łuku na wewnętrznej części dłoni. 
- Dobrze - stwierdzam i podaję mu strzałę, z którą radzi sobie sam. Wkłada rowek strzały na cięciwę i układa na niej trzy palce. 
- Teraz naciągnij ją do jakiegoś punktu na swojej twarzy. Może być to broda, kącik ust czy policzek.
Bez słowa robi to, co mu każę. - Celuj w tarczę. Zamknij prawe oko, żeby wycelować. I postaraj się być precyzyjny. 
     Przez moment wpatruje się w kierunku celu i zsuwa palce z cięciwy. Robi to w sposób podobny do mojego. Widać, że często mi się przygląda. 
Strzała wystrzeliwuje przed siebie i gna prosto, ale nie uderza w tarczę tylko chyłkiem przelatuje obok, a cięciwa uderza do w przedramię. Nie krzywi się, chociaż wiem jaki to ból. Podaję mu kolejną strzałę i obserwuję jego ruchy. Potem kolejną i kolejną. Żadna z nich nie uderza w cel. Dostrzegam zdenerwowanie i zrezygnowanie na jego twarzy, ale nic nie mówi.
Nakłada kolejną strzałę, ale zanim ją wypuści, kładę ręce na jego pośladkach i przesuwam je nieco do tyłu, bo wypychał biodra zbyt ku tarczy. Tym razem trafia z samego brzegu, ale trafia. Łączy się to z jego szerokim uśmiechem. Nie ma problemu z naciąganiem tylko z celowaniem.
- A już miałem złamać ten łuk - śmieje się. - Ale chyba wtedy bym oberwał strzałą w nogę, prawda?
Nie odpowiadam, tylko wytykam język w jego kierunku i podaję kolejną strzałę.
- Napnij mięśnie ramienia i barku - nakazuję i od razu lepiej mu idzie, choć celuje zbyt do góry.
Przy kolejnym strzale staję za nim, przywieram do jego pleców - czuję napinające się mięśnie - i usadawiam ręce jego rękach. Jedną pięść zaciskam na majdanie Pomagam mu celować, ciągnę łuk nieco niżej - problem w tym, że zza jego szerokich pleców niewiele widzę. Strzela prawie w cel. Całuję do w policzek, zanim zrozumie czego dokonał. 

- Nie, nie od razu strzelałam tak, jak teraz - odpowiadam na pytanie Peety, który rozłożył się na trawie, żeby zjeść. 
- Oberwałem z cięciwy. Też tak miałaś? 
- Oczywiście, że tak. Przychodziłam do domu z posiniaczonymi przedramionami i popuchniętymi palcami.
- To może ja też po kilku latach nauczę się strzelać jak Ty? Będziemy chodzili na randki do lasu, gdzie będziemy strzelać do wiewiórek. 
- Lepiej zajmij się chlebem - śmieję się w głos i zbieram wszystkie włosy w warkocza.
- No właśnie, jak o tym mowa - zaczyna. - Spójrz, co upolowałem.
I wyciąga ku mnie dłoń, a w niej bułkę ze strzałą w środku. 

To, czego potrzebuję do przeżycia, to nie ogień Gale’a, podsycony wściekłością i nienawiścią. Mam w sobie wystarczająco dużo żaru. Potrzeba mi wiosennego mniszka, jaskrawożółtego kwiatu, który symbolizuje odrodzenie i nie oznacza zniszczenia. Oczekuję zapowiedzi, że życie będzie toczyć się dalej, bez względu na to, jak poważne ponieśliśmy straty. Chcę wiedzieć, że znowu może być dobrze, a tylko Peeta może mi to ofiarować.


 ➳➳➳
To wciąż niedziela! Godzina 22, ale niedziela! Siedziałam nad nim długo, cały dzień i mój mózg i kręgosłup mają dość, więc nie rozpisuję się więcej. Nie wiem czy ten epizod w ogóle jest dobry , ale na serio nie miałam już siły nad nim dłużej siedzieć, a przecież musiał być dodany w niedzielę. Już robiłam kilka odstępstw od norm. 
Do kolejnego, Roksana!