niedziela, 30 sierpnia 2015

Chcę wiedzieć, że znowu może być dobrze, a tylko Peeta może mi to ofiarować cz.3

     Od śmierci Prim, i mojego powrotu do Dwunastki nasz dom jest bardzo pusty. Zbyt duży, by mieszkała w nim jedna osoba. I zbyt obcy, by był to mój dom. Krzątam się po nim, szukając miejsc, w których kłębią się wspomnienia, kątów, gdzie odnajdę jej obecność. Pewnego dnia znalazłam gumki, którymi związywała dwa warkocze. Innym razem wstążkę, którą przewiązałam szyję jej Kozy, Damy, którą podarowałam jej na urodziny. Czuję jej obecność w lekach, które stoją w kuchni.
      Wróciliśmy tu rok temu i chociaż minęło już tyle czasu, ja wciąż czuję się tu zbyt samotna.
Więc kiedy ja i Peeta postanowiliśmy zrobić ten duży krok, poczułam, że chłopak wypełni tę pustkę swoją obecnością - swoim ciałem, oddechem, roznoszącym się po domu, krokami, śmiechem i głosem.

      Siedzę na schodach mojego... naszego domu, gdy Peeta wychodzi z wielkim pudłem po brzegi wypełnionym różnymi drobiazgami. Idzie ku mnie i uśmiecha się bardzo szeroko, ukazując cały rządek białych zębów. Wstaję, gdy do mnie dołącza. Otwieram mu drzwi i chwile je przytrzymuje, a on przez nie wchodzi i kładzie karton obok sterty innych, takich samych, ale wypełnionych zupełnie innymi małymi osobistymi rzeczami.
- Jesteś pewna, że powinniśmy to robić? - pyta, kiedy siada na kanapie, a ja na jego kolanach, i wtulam się w jego szyję.
- Tak. Dlaczego mamy tego nie robić?
Nic nie odpowiada. Przyciąga mnie jeszcze bliżej. Więc tak siedzimy przez dłuższą chwile i wpatrujemy się w nierozpakowane pudła.
- Lepiej weźmy się za nie - proponuję i obydwoje zgodnie wstajemy.
      Zanurzam rękę w stercie pięknych rzeczy. Wszystkie należą do Peety, i wszystkie coś dla niego znaczą. A on, bo tak powiedział, chce się ze mną wszystkim dzielić. Wszystkim co ma - wspomnieniami, dobrymi momentami - tymi złymi również - wszystkim materialnym, co posiada. Chce również mieć nowe wspomnienia, ze mną, które będziemy dzielić. A ja chcę, by wszystko, co posiadam było także jego. Dlatego nie uważam, że wspólne zamieszkanie jest złym pomysłem. Będziemy dzielić dom, powietrze, poranki, wieczory. Będziemy dzielić łóżko. I będziemy powolutku się zrastać na nowo.
     Moja dłoń napotyka na coś metalowego. Przez chwilę chłonę chłód przedmiotu, i w końcu wyskubuję go spomiędzy reszty rzeczy.
      Nie wierzę własnym oczom, gdy w wyciągniętej dłoni trzymam medalion. Intensywnie wpatruję się w kosogłosa na przodzie. W końcu przejeżdżam palcem po zatrzasku, a ten odskakuje i widzę zdjęcia w środku. Wygląda tak jak kiedyś. Może jest nieco zniszczony - podrapany i przetarty tu i tam - ale wciąż jak kiedyś. Patrząc na jego złotą, połyskującą powierzchnie, wspomnienia uderzają we mnie tak bardzo, że aż zaczynam się trząść. Przenoszę wzrok na Peetę, który kuca obok mnie, w ciszy.
- Jakim cudem masz ten medalion?
- W Kapitolu mi go odebrali, ale po wojnie znaleźli go w pudle z rzeczami Snowa. Uznali, że mam do niego prawo, że jest mój. I oddali mi go.
- Wciąż je masz? - pytam, zmieniając temat. - Te ewokacje - dodaję pośpiesznie. Chociaż dobrze znam odpowiedz, czekam aż sam mi jej udzieli. Milczy.
- Od dwóch miesięcy nie widziałam cię w takim stanie.
- Nie chciałem, żebyś mnie widziała takiego. Już zbyt wiele razy mi pomagałaś - stwierdza ze wzruszeniem ramionami. - Czuję się wtedy jak potwór.
- Przerabialiśmy już to. Jestem od tego.
      Pochyla się i całuje mnie w usta. Na chwile traci równowagę i razem lądujemy na ziemi.
Kiedy patrzę na jego twarz, dokładnie widzę łzy w kącikach jego oczu.
      Jedyne co mi zostaje, to rozmowa. A rozmowa może działać cuda, tak myślę. Dlatego więc, kiedy czuję kryształowy naszyjnik z jego łez na szyi, przemawiam do niego delikatnym tonem.
- Co teraz czujesz?
- Wszystko błyszczy, Katniss. Wzbiera we mnie wściekłość, chociaż tak nie powinno być. Twoja twarz... - na chwile urywa i dotyka mojego policzka. Koniuszkiem palce obrysowuje moje wargi. - Twoja twarz nagle się zmieniła. Nie rozumiem dlaczego widzę cię inaczej. Rozmazaną, niewyraźną. Jakąś taką... przerażającą. Jak nie ty. Po tym czasie już chyba powinienem odróżniać rzeczywistość od ułudy - i w tym momencie zamyka oczy, a palce zaciska na mojej ręce, więc nic nie odpowiadam, bo patrząc prawdzie w oczy, żadne z nas nie zna odpowiedzi.

***
     - Nie ruszaj się - krzyczę, wymierzając w niego ubrudzonym od kremowej farby pędzlem.
 - Powinieneś zastygnąć w jednej, dobrej pozycji - polecam mu, a on bez zbędnej gadaniny wykonuje mój rozkaz. Przez chwilę się wiercę aż odnajduję zadowalające ułożenie. Poprawiam kartkę w jednej dłoni i pędzel w drugiej. Pigment kapie raz za razem na czystą pościel, ale nie zwracam na to uwagi. Zanurzam koniuszek narzędzia w farbie i zaczynam kreślić jakiś kształt na kartce, który ma przypominać popiersie Peety. Śmieję się pod nosem, zauważając marny skutek całej tej czynności. 
     Chłopak siedzi naprzeciwko mnie i w prezentacyjnej pozie napina nagie mięśnie torsu i ramion, na których dostrzegam jeszcze większe czy mniejsze blizny po poparzeniach - zamierzam je pominąć na moim obrazie. Zakryty jest do połowy białą pościelą, dostatecznie ubrudzoną kolorowymi farbami. Albo nie... są piękne.
      Obok niego leży wypełnione płótno średniej wielkości, które Peeta przyniósł ze strychu, gdy jeszcze spałam. A zrobił to, bo uznał, że tak pięknie wyglądam z rana i chce to namalować. Nie przyznał mi się jak długo spałam, zanim się obudziłam i zauważyłam, że tworzy. Ale kiedy już byłam na tyle przytomna, żeby usiąść i się rozejrzeć, obraz był  prawie dokończony. Obrzuciłam go wtedy zabójczym spojrzeniem, ale zaraz potem wybuchłam śmiechem i położyłam się z powrotem, żeby umożliwić mu dokończenie tego, co zaczął. Kiedy jednak odłożył dzieło na bok, uparłam się, że tym razem ja chcę spróbować - choć oboje dobrze wiemy, że nie posiadam takiego talentu. 
" Trudno ", powiedziałam i usiadłam, zakrywając się kołdrą. " Dlaczego mam nie spróbować? ". I posłałam Peetę po kartki. Wstał i powolnym krokiem poszedł po to, o co go prosiłam. Kiedy wrócił, usadowił się na starym miejscu i zakrył twarz dłońmi, a kiedy je zdjął, na jego twarzy widniał już wielki, wyrośnięty rumieniec.
     Podkłada rękę pod kark, a jego mięśnie w rezultacie eksponują się jeszcze bardziej. 
Z entuzjazmem przeciągam pędzlem po po białej powierzchni, aż wkrótce widzę coś, co nawet przypomina Peetę. Uśmiecham się z dumą i już chcę nabierać niebieskiej farby, ale po przeglądnięciu wszystkich, którymi dysponuję, dochodzę do wniosku, że żadna nie oddaje koloru jego oczu.
- Wymieszaj kolory - proponuje mi Peeta, przykładając palec wskazujący do górnej wargi, na której błąka się cień uśmiechu.
      Nakładam po trochu różnych odcieni i bawię się, mieszając, aż otrzymuję powiedzmy podobny kolor, choć nie do końca. Peeta rzuca mi jeszcze jedną tubkę, a kiedy wyciskam jej zawartość na tackę, usta otwierają mi się ze złości. Prawie idealny kolor. Należy dodać do niego tylko odrobinę białego.
- Ty! ... - krzyczę i rzucam się na niego, ówcześnie odkładając kartkę. 
      Umazanymi rękami głaszczę jego twarz i ramiona, aż prawie całe pokryte się niebieskimi plamami. Usta zresztą też ma kolorowe. A kiedy zaczyna składać pocałunki na mojej szyi, zostawia tam mocniejsze i bledsze ślady, aż w końcu tylko mnie całuje. Wkrótce przenosi pocałunki na moją twarz i z uśmiechem pokazuje mi swoje dzieło, którego wcześniej nie chciał pokazać.
     Wyglądam na nim niemal pięknie - z włosami rozrzuconymi po poduszce i ustami delikatnie otworzonymi - nadal oznaczonymi pocałunkami Peety z wcześniejszej nocy. Jedną rękę zaciskam na kołdrze, którą zakrywam górną część ciała , a druga swobodnie leży gdzieś przede mną. Za mną jest okno, które rzeczywiście znajduje się za mną, gdy śpię, a za szybą widzę piękny zachód słońca.
      Wyglądam tu tak jakoś... delikatnie i wcale niezabójczo. Nie wyglądam jak dziewczyna przez którą zginęło tyle ludzi. Czy umysł i oczy Peety jeszcze potrafią zobaczyć mnie w ten sposób? Jak kiedyś? 
     Przysuwam się bliżej chłopaka, pocieszona tą myślą i zamykam oczy.

***

     - Miałaby piętnaście lat... Piętnaście lat - słyszę złamany głos zza drzwi łazienki. 
Przez chwilę biję się z myślami, ale w końcu szarpię za klamkę - drzwi bez problemu puszczają - i wchodzę do środka. Od razu uderza we mnie zapach owocowego żelu. Ciepła mgiełka osadza mi się na twarzy i tworzy wilgotną warstwę. Wierzchem doni ścieram kropelkę, która uformowała mi się na wardze. 
     Katniss siedzi zgarbiona i kompletnie zrezygnowana w brodziku prysznica. Woda leci na nią z góry i całkowicie ją moczy - prawdopodobnie wpływa do ust, wpada do oczu i miesza się z łzami. Włosy stoją jej w każdą stronę. Przez to, że gorączkowo wplątuje dłonie we włosy, kołtun formuje się na kołtunie, ale nie zwraca na to uwagi i jeszcze namiętniej je splątuje. Kiedy zauważa moją obecność wcale nie przestaje płakać, nie uspokaja się, owija tylko rękami nogi i przyciąga je bliżej siebie. Jej wcześniej różowe usta teraz stały się czerwone - ubrudzone od krwi - i popękane oraz pokaleczone od nadmiernego ich zagryzania.
- Skończyłaby piętnaście lat - szepcze ni to do mnie, ni to do siebie, i zakrywa usta. Wbija we mnie wzrok, jakby przypomniała sobie o tym, że ją obserwuję. 
- Nie myśl sobie, że jestem obłąkana - prosi, ale w jej głosie słyszę krztę oskarżycielskiego tonu. - Dziś urodziny Prim - dodaje w ramach wytłumaczenia. I znów zalewa się rzęsistymi łzami. 
     Nawet nie myślę o zdjęciu ubrań, zanim wchodzę pod strumienie wody. Automatycznie wyciąga ręce w moim kierunku, kiedy kucam obok niej.
- Mnie też jej brakuje, kochanie - zapewniam ją, kiedy w końcu usadawiam się wygodnie, a Katniss zajmuje miejsce na moich nogach. Moje ubrania od razu przesiąkają wodą aż do ostatniej suchej nitki. Z końcówek moich włosów woda spływa ciurkiem. 
- Dziś są jej urodziny - powtarza, a mnie aż kraja się serce, gdy słyszę ton jej słabego głosu. Nawet nie muszę się jej pytać ile tu tak łkała, bo dobrze wiem, że długo. 
- To nie powinno się stać, prawda? - pyta, ale nie daje mi czasu na odpowiedz. - To jest jakaś ironia - wybucha. - Nieśmieszny żart.
     Oddycha głośno i pociąga nosem, który natarczywie pociera. Skórę ma całą czerwoną i dopiero na ten widok przytomnieję i wyłączam wrzącą wodę, płynącą z prysznica, której ciepłota parzy skórę.
- Zgłosiłam się za nią, żeby ją uratować, a ona i tak umarła. Umarła. I to przeze mnie, jeśli spojrzeć na to głębiej. 
- Nie mów tak, proszę. To nie jest prawda. Nie mogłaś nic na to poradzić. Bo przecież kto wiedział, że spuszczą te spadochrony? Nie ja, nie ty. 
-Ale gdyby nie ja, nie byłoby wojny i...
- Gdyby nie ty, wciąż trwałyby Głodowe Igrzyska. 

      Kiedy w końcu cichnie, zsuwa się nieco i opiera czoło o mój obojczyk. Warga jej drży. Broda również, ale wygląda na to, że wierzy moim słowom - chociaż troszkę, ale nie do końca. Nikomu nigdy nie uda się jej to wyperswadować do końca, ta myśl zostanie w niej, choćby kłębiąc się w niej - gdzieś w środku, ale nie będę zabraniał jej czuć chwilowej słabości i tęsknoty, gdyż jest tylko człowiekiem, a ludzie odczuwają takie rzeczy w trudniejszych chwilach, gdy ciężar leżący w sercu staje się aż nadto natarczywy. Ale jest człowiekiem i powinna czuć takie rzeczy.
Wysuszyliśmy się, ubraliśmy i spokojnie, by dać myślom szansę na poukładanie się, ruszyliśmy w kierunku lasu, gdzie zrobiliśmy coś na wzór grobu, miejsca upamiętniającego Prim, by spędzić tam kilka chwil i obsypać je kwiatami
    Katniss dotyka kamienia, który tu położyliśmy. Spędziłem dwa dni na malowaniu tu podobizny Prim. Chcieliśmy, by wokoło jej twarzy wypisane były słowa piosenki.
W oddali łąki, wejdźże do łóżka
Czeka tam na cię z trawy poduszka.
Skłoń na niej główkę, oczęta zmruż,
Rankiem cię zbudzi słońce, twój stróż.

Tu jest bezpiecznie, ciepło jest tu,
Stokrotki polne zaradzą złu.
Najsłodsza mara tu ziszcza się,
Tutaj jest miejsce, gdzie kocham cię.
     Za każdym razem, gdy tu przychodzimy, Katniss przysiada na ziemi, ozdabia grób kwiatami i śpiewa tę piosenkę. Raz cicho, raz głośno, raz płacząc, a czasem z uśmiechem na ustach. Za każdym razem jednak ta sytuacja kojarzy mi się  z naszą pierwszą areną, gdy w ten sam sposób postąpiła z Rue, jej małą sojuszniczką z Jedenastego Dystryktu. Wiem dobrze, że od zawsze te dwie dziewczynki jej się ze sobą kojarzyły.  - O czym teraz myślisz? - pytam. - O tym, że na pewno by się polubiły.
Czasem najlepszym  pocieszeniem jest cisza. Więc milczę i patrzę, jak Katniss coraz lżej oddycha, aż w końcu się uśmiecha i śpiewa piosenkę.
 ➳➳➳
Nie rozpisuję się nazbyt długo, bo czasu brak, czasu brak! Czytam właśnie lekturę - tak, wiem, że mamy jeszcze wakacje, ale powiedzcie to mojemu poloniście.

Wielką inspiracją ( dla wszystkich części epizodu ) był [ten] obrazek. Uważam, że ten człowiek jest świetnym artystą! 
Do kolejnego, Roksana :)

niedziela, 16 sierpnia 2015

Zrastamy się na nowo, ja i Peeta (...) cz. 2

 Zrastamy się na nowo, ja i Peeta, choć momentami on chwyta się oparcia krzesła i czeka, aż ustąpią przebłyski wspomnień, a ja niekiedy budzę się z wrzaskiem, bo śnią mi się koszmary ze zmiechami i zaginionymi dziećmi. Ale jego ręce są w pobliżu, gotowe mnie ukoić. W końcu uspokajają mnie także jego usta. Nocą, gdy znowu czuję głód, taki sam jak ten na plaży, wiem, że i tak by do tego doszło.


     Podążam za Peetą, który idąc w kierunku drzewa, owija sobie linę wokół nadgarstka. Odwraca się do mnie i pogania, więc w rezultacie biegnę za nim, a na końcu skaczę mu na plecy. Bez większego problemu mnie podnosi, przytrzymując za uda.  Przez ułamek sekundy traci równowagę, ale szybko ją odzyskuje i kontynuuje marszrutę. Sama się dziwię, że postąpiłam z tak infantylny sposób, ale od razu odganiam tę myśl i zaciskam ręce na jego ramionach, gdy przyśpiesza i zaczyna biec. Zatrzymuje się dopiero pod samą rośliną.
     Drzewo, które wybraliśmy, ma z sześć metrów wysokości, a jego pień jest stabilnie gruby, o półtora metrowej średnicy i jest usadowiony w środku lasu. Kiedy patrzę w górę, pod niebem widzę rozgałęzioną koronę, bogato zdobioną błyszczącymi od rosy liśćmi.
Dołącza do nas Jaskier, który przez ten cały czas za nami podążał. Ociera się Peecie o odsłoniętą protezę i idzie dalej, żeby w odległości dwóch metrów przycupnąć i nas obserwować.
     Okrążamy podstawę drzewa, oglądamy gałęzie i szacujemy ich stabilność. Po kilku minutach zaczynam wspinać się po pniu aż do konara, i staję na grubej gałęzi, której uczepiam się obydwiema rękami. Skóra na dłoniach jeszcze nieco boli, gdy przesuwam nimi po szorstkiej powierzchni drzewa.
      Peeta z uśmiechem podrzuca mi linę, którą bez problemu chwytam. A zaraz potem drugą. Mocno przewiązuję nimi gruby pęd i spoglądam w dół, na Peetę, który pokazuje mi kciuki. Wracam na ziemię i razem szukamy witki, która posłuży za siedzisko.
      Nasza huśtawka wisi na ramieniu drzewa ponad małym spadem. Ziemia od korzeni nieco opada, a na samym dole płynie strumyk.
Przez chwile stoimy i cieszymy wzrok naszym małym dziełem. Peeta owija mnie ramionami i przyciąga do siebie. Raz muska moje wargi i puszcza. Jeszcze przez chwilę wpatrujemy się w huśtawkę, a ja myślę o tym, że takie małe sprawy pozwolą nam znów się zrosnąć.

     Śmieję się, gdy siadam na gałęzi i chwytam się obiema rękami liny, żeby nie spaść, kiedy chłopak łapie za huśtawkę i ciągnie mnie do tyłu. Kiedy puszcza, lecę przed siebie. Odchylam głowę do tyłu i przypatruję się niebieskiemu niebu, które widać zza liści drzew. Puszyste chmury płyną miękko po błękicie, a ja, za każdym razem, gdy wystrzeliwuję do przodu, i odchylam głowę, przyglądam się ich sielankowemu widokowi. Czuję się jak ptak, szybujący w powietrzu między gałęziami, kierujący się ku niebu.
     Kiedy Peeta nagle mnie zatrzymuje i znów popycha, skręcając nieco w bok, więc w rezultacie kręcę piruety, zaczynam się śmiać. Kurczowo trzymam się uchwytów i przyciskam policzek do ramienia, gdy krzyczę w głos. Kiedy mam dość, proszę go, żeby mnie zatrzymał. Robi to od razu, a kiedy staję na ziemi, chwyta mnie w ramiona, bo tracę równowagę przez kręcenie się na huśtawce. Przytula mnie wydawałoby się nieco za długo, ale nie narzekam. Mało tego! Wtulam się w niego jeszcze mocniej, a na mojej twarzy pojawiają się czerwone prześwity.

      Chłopak wyciąga mały nożyk z tylnej kieszeni spodni i szczerzy zęby, gdy pokazuje mi narzędzie w całej okazałości.
- Po co to? - pytam i lekko drżę, obawiając się następnego wybuchu, którego jednak nie ma, bo Peeta po prostu podchodzi do pnia i  przykłada ostrze do kory. Sprawnie wydłubuje serce. Dołączam do niego i staję po jego prawej stronie. Przyglądam się jego sprawnym dłoniom, pokrytym bliznami, które wycinają litery w środku serca. Kręcę głową, a na moje usta wkrada się cień uśmiechu.
- Zachowujemy się jak dzieci - stwierdzam.
- Bo nimi jeszcze nimi jesteśmy - zaczyna. - Nawet jeśli mamy już po dziewiętnaście lat... to kiedy mieliśmy zachowywać się jak dzieci?
     Odwraca do mnie twarz i patrzy się na mnie przez dłuższą chwilę, oczekując odpowiedzi. Ale odpowiedź nie nadchodzi. Zamiast tego zbliżam się do niego i subtelnie muskam kącik jego ust.
- Masz rację.
- To może być nasze sekretne miejsce.

***
     Budzę się cała zalana potem i automatycznie wyskakuję z łóżka jak oparzona. Patrzę na miejsce obok z nadzieją, że jakimś cudem znajdzie się tam Peeta, żeby mnie uspokoić, ale spotykam się z rozczarowaniem. Na marne usiłuję opanować oddech. Zapalam światło, żeby obejrzeć pokój i znaleźć ewentualne zagrożenie, zaczajone w ciemnych i pustych zakamarkach pomieszczenia. 
Kiedy jestem pewna, że nie znajduje się tu nic, co wydawałoby się dziwne i niespotykane, zakładam sweter i schodzę na dół, do kuchni, która wydaje mi się bardzo bezpieczna.
     Siadam na krześle przy blacie, ówcześnie zapalając światło w pomieszczeniu. Robię sobie gorącą herbatę i wlokę się po koc. Opieram głowę na pięściach i aż nadto namacalnie uderza we mnie uczucie osamotnienia. Siedzę sama w tym dużym domu. Zupełnie sama. Bez mamy. Bez Prim. Nawet bez Peety, który właśnie smacznie śpi u siebie.
      Kiedyś zapewne podobałaby mi się taka sytuacja, a raczej potrafiłabym się w tym wszystkim odnaleźć i nie czuć się źle, bo przecież samotne wyprawy do lasu zawsze mi się podobały. Później poznałam Gale'a i było jeszcze lepiej. Teraz czuję się fatalnie. Jedynym towarzyszem jest mi kot mojej siostry, który usiłuje się mnie polubić. Albo chociaż nieco mniej nienawidzić....
      Ktoś puka do drzwi, a ja aż podskakuję na miejscu. Jaskier, który towarzyszył mi przez ostatnie kilkanaście minut, syknął w kierunku hałasu. Wstaję i otwieram drzwi, a za nimi dostrzegam Peetę, który przeciera zmęczoną twarz. 
- Nie możesz spać? Znów męczyły cię koszmary?
Kiwam głową i odsuwam się, zapraszając go tym do środka, ale chłopak nie rusza się z miejsca tylko przygląda się mi badawczo. 
- Chodź - wyciąga ku mnie dłoń. - Pójdziemy na dwór.
     Staram się nie patrzeć na niego jak na szaleńca. Jest przecież środek nocy, a on stoi w moich drzwiach w piżamie i z potarganymi od snu włosami. Uśmiecha się do mnie zachęcająco, więc ulegam i biegnę po koc oraz herbatę.
     Wychodzimy do ogródka, gdzie rozkładamy koc i na nim siadamy. Ściskam w dłoniach kubek, który aż parzy mi dłonie, tylko pogłębiając ogólnie fatalny stan mojej skóry. 
Peeta wyciąga mi naczynie z rąk, odkłada je na bok i ciągnie mnie, żebym się położyła. Ujmuje palcami moje dłonie i zaczyna je całować. Pocałunki składa jeden obok drugiego i nie zapomina o żadnym miejscu. Wkrótce czuję mrowienie, ale nie tylko na rękach, gdzie mnie wycałował, ale i na całym ciele.
       Leżymy ramię w ramię, wpatrując się w ciemne niebo, na którym naszyto mnóstwo świecących i połyskujących gwiazd. Księżyc wisi gdzieś na środku. Jest jednocześnie tak potężny, ale i niestabilny. Jesteśmy w zupełnej ciszy, ale żadnemu z nas to nie przeszkadza.
Dotykam palcem wskazującym jego knykcia, a potem śródręcza. Jego palce również zaczynają się poruszać, aż w końcu łączymy nasze ręce. Przysuwam się bliżej chłopaka i kładę mu głowę na ramieniu. Razem wpatrujemy się przed siebie... Aż nagle widzimy coś na niebie. To piękne, jasne i bardzo widoczne, ale piekielnie szybkie. Aż podnoszę się na przedramiona i potrząsam Peetą, żeby na pewno to wdział. 
- Pomyśl życzenie - poleca. 
Patrzę mu w oczy, świecące jak gwiazdy na niebie, i zastanawiam się nad moim pragnieniem. 
- Na trzy? 
Oboje kiwamy głową. - Na trzy.
Kiedy Peeta odlicza ostatni, zaraz przy moim uchu, łaskotając ciepłym powietrzem moją małżowinę, oboje mówimy.
- Chciałbym zatrzymać tę chwilę, tu i teraz, żeby żyć w niej na zawsze.
- Chciałabym spędzić z tobą każdą minutę, która pozostała mi do końca życia.
     Moje życzenie nawiązuje do słów, które powiedział mi na kilka dni przed naszym powrotem na arenę. Teraz, gdy minęło sporo czasu, mam sentyment do każdego słowa, które wypowiedział, zanim mnie znienawidził.

***
      Kiedy byłam młodsza, tata zabierał mnie na polowania. To on nauczył mnie wszystkiego, co wiem i co umiem. Bez niego łuk byłby dla mnie zwykłym przedmiotem, a nie bronią, która gwarantuje przeżycie; i dzięki któremu udało nam się przetrwać. Łucznictwo było moją szczególną umiejętnością, było czymś, co wszystkim jednoznacznie się ze mną kojarzyło. Więc kiedy Peeta poprosił mnie, żebym nauczyła go strzelać, wcale się nie zdziwiłam.
            Zaopatrzyliśmy się w łuk, komplet strzał i jedzenie oraz picie, żeby nie trzeba było się śpieszyć, i wybraliśmy się na długi spacer do lasu. Pognaliśmy daleko, penetrując zapomniane już przeze mnie miejsca.
       Przed sobą, po bokach i za sobą mamy gęsto porośnięty las. Przez chwile się rozglądam, aż do momentu, gdy wybiorę kierunek, w którym będziemy strzelać. Kładę nasz ekwipunek na trawie i kiedy podnoszę wzrok, zauważam powalony pień, stary jak świat. Z zaciekawieniem podchodzę do niego i zaglądam do dziury w środku. Jak na rozkaz widzę mój stary łuk, który ukryliśmy tu kiedy jeszcze tata żył. Na samo wspomnienie ojca, chowającego go tu, moje oczy zachodzą łzami, ale uśmiecham się pod nosem. 
     Wyciągam broń i kilka strzał, nie wierząc, że będą się nadawały jeszcze na cokolwiek - czas robi swoje - ale z czystego sentymentu chcę to zatrzymać. W zasadzie to nie wiem dlaczego tu nie wracałam. To przecież takie piękne miejsce. Wciąż pachnie tu tatą. A gdy zamknę oczy i znienacka je otworze, mogę dostrzec kawałek myśliwskiego buta - gdzieś w oddali.
       Nie muszę mówić Peecie co to. Sam doskonale to wie, bo już nieraz opowiadałam mu o naszych rodzinnych wyprawach na polowania. Cierpliwie czeka, w milczeniu, gdy próbuję naciągnąć starą cięciwę i wystrzelić strzałę. Jestem mile zaskoczona, gdy leci kilka metrów przed siebie.
Chłopak podchodzi do mnie od tyłu i przytula. Odwraca mnie do siebie i wyciera łzę, która zwisa z mojej brody. 
- Teraz - zaczynam i pociągam nosem. - Teraz twoja kolej.
      Odkładam stary komplet i biorę nowszy, który ze sobą wzięliśmy. Przewieszam sobie przez ramię kołczan ze strzałami, do ręki biorę łuk i prezentuję Peecie prawidłową postawę łuczniczą. Na samym początku karzę mu przyjąć taką samą - na sucho - w ramach ćwiczenia przed praktyką. 
     Podchodzę do niego i obserwuję każdą część ciała. Poprawiam mu ułożenie nóg i w końcu podaję mu broń, którą ściska w lewej ręce. Przypominam mu, żeby rozluźnił uścisk pięści i prezentuję jak powinien opierać majdan łuku na wewnętrznej części dłoni. 
- Dobrze - stwierdzam i podaję mu strzałę, z którą radzi sobie sam. Wkłada rowek strzały na cięciwę i układa na niej trzy palce. 
- Teraz naciągnij ją do jakiegoś punktu na swojej twarzy. Może być to broda, kącik ust czy policzek.
Bez słowa robi to, co mu każę. - Celuj w tarczę. Zamknij prawe oko, żeby wycelować. I postaraj się być precyzyjny. 
     Przez moment wpatruje się w kierunku celu i zsuwa palce z cięciwy. Robi to w sposób podobny do mojego. Widać, że często mi się przygląda. 
Strzała wystrzeliwuje przed siebie i gna prosto, ale nie uderza w tarczę tylko chyłkiem przelatuje obok, a cięciwa uderza do w przedramię. Nie krzywi się, chociaż wiem jaki to ból. Podaję mu kolejną strzałę i obserwuję jego ruchy. Potem kolejną i kolejną. Żadna z nich nie uderza w cel. Dostrzegam zdenerwowanie i zrezygnowanie na jego twarzy, ale nic nie mówi.
Nakłada kolejną strzałę, ale zanim ją wypuści, kładę ręce na jego pośladkach i przesuwam je nieco do tyłu, bo wypychał biodra zbyt ku tarczy. Tym razem trafia z samego brzegu, ale trafia. Łączy się to z jego szerokim uśmiechem. Nie ma problemu z naciąganiem tylko z celowaniem.
- A już miałem złamać ten łuk - śmieje się. - Ale chyba wtedy bym oberwał strzałą w nogę, prawda?
Nie odpowiadam, tylko wytykam język w jego kierunku i podaję kolejną strzałę.
- Napnij mięśnie ramienia i barku - nakazuję i od razu lepiej mu idzie, choć celuje zbyt do góry.
Przy kolejnym strzale staję za nim, przywieram do jego pleców - czuję napinające się mięśnie - i usadawiam ręce jego rękach. Jedną pięść zaciskam na majdanie Pomagam mu celować, ciągnę łuk nieco niżej - problem w tym, że zza jego szerokich pleców niewiele widzę. Strzela prawie w cel. Całuję do w policzek, zanim zrozumie czego dokonał. 

- Nie, nie od razu strzelałam tak, jak teraz - odpowiadam na pytanie Peety, który rozłożył się na trawie, żeby zjeść. 
- Oberwałem z cięciwy. Też tak miałaś? 
- Oczywiście, że tak. Przychodziłam do domu z posiniaczonymi przedramionami i popuchniętymi palcami.
- To może ja też po kilku latach nauczę się strzelać jak Ty? Będziemy chodzili na randki do lasu, gdzie będziemy strzelać do wiewiórek. 
- Lepiej zajmij się chlebem - śmieję się w głos i zbieram wszystkie włosy w warkocza.
- No właśnie, jak o tym mowa - zaczyna. - Spójrz, co upolowałem.
I wyciąga ku mnie dłoń, a w niej bułkę ze strzałą w środku. 

To, czego potrzebuję do przeżycia, to nie ogień Gale’a, podsycony wściekłością i nienawiścią. Mam w sobie wystarczająco dużo żaru. Potrzeba mi wiosennego mniszka, jaskrawożółtego kwiatu, który symbolizuje odrodzenie i nie oznacza zniszczenia. Oczekuję zapowiedzi, że życie będzie toczyć się dalej, bez względu na to, jak poważne ponieśliśmy straty. Chcę wiedzieć, że znowu może być dobrze, a tylko Peeta może mi to ofiarować.


 ➳➳➳
To wciąż niedziela! Godzina 22, ale niedziela! Siedziałam nad nim długo, cały dzień i mój mózg i kręgosłup mają dość, więc nie rozpisuję się więcej. Nie wiem czy ten epizod w ogóle jest dobry , ale na serio nie miałam już siły nad nim dłużej siedzieć, a przecież musiał być dodany w niedzielę. Już robiłam kilka odstępstw od norm. 
Do kolejnego, Roksana! 

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Mamy siebie cz.1

      Siedzę przy stole i wystukuję rytm, uderzając opuszkami palców o blat. Śliska Sae wyszła kilkadziesiąt minut temu, ale zostawiła talerz dobrej zupy, której nawet nie tknęłam.
Jestem nieco przestraszona, ale w duchu się cieszę. Jaskier usiadł na krześle obok i tęsknym wzrokiem wpatruje się w bekon, który leży naprzeciwko mnie. Sięgam po jeden plasterek i rzucam mu go, a on dziękuje mi cichym, ale wyraźnym pomrukiem.
     Siedzę i przyglądam się różowej skórze na przedramionach. Nie robię nic innego. Tylko wpatruję się w naruszoną przez ogień skórze.
     Peeta przychodzi do mnie z rana. Wcześniejszego dnia, gdy spotkałam go na dworze, gdzie podziwiałam niedawno zasadzone Prymulki, zapowiedział swoje odwiedziny, szczerząc przy tym w uśmiechu białe zęby. Zgodziłam się, uprzedzając swoją wypowiedz chwilą ciszy. Nawet się nie zastanawiałam, cieszyłam się, że to zaproponował. Po prostu nico się bałam.
     W dłoniach trzyma dwa bochny chleba, które kładzie na stole w kuchni. Mimo, iż zgodziłam się na to, żeby przeszedł, staję w odległości dwóch czy trzech metrów, gdyż obawiam się jego wybuchów. Stoję, oddalona, ale marzę, żeby znaleźć się bliżej.
Chłopak zauważa ten dystans i aż nadto wyczuwalne napięcie, ale tylko kręci głową i wzdycha cicho.
    Przebywamy w zupełnej ciszy, gdy kroi chleb i układa idealne kromki na talerzu.
Zaciskam dłonie na biodrach i wstrzymując oddech, przyglądam się jego skupionej twarzy, gdy wyciąga również ciasteczka z wymalowanymi niebieskimi kwiatkami.
- Dziękuję - szepczę, gdy Peeta odwraca się do mnie, wycierając dłonie w lnianą ściereczkę.
Wyciąga ku mnie naczynie z pieczywem i skinieniem głowy zachęca mnie do zjedzenia. Podchodzę do niego powoli, uważnie stawiając każdy krok i lustrując mowę jego ciała. Opiera się o blat ale rękę ma wciąż przed sobą.
- To przykre - zaczyna, gdy wgryzam się w kromkę. - To, że się mnie tak wciąż boisz - eksplikuje pośpiesznie.
Po prostu udaję, że tego nie słyszałam, i że nie słyszę też głośnego bicia własnego serca, które aż łomocze o moje własne żebra. " Boisz się mnie. Prawda czy fałsz?", pyta, gdy z trudem przełykam chleb, który jest tak dobry, że wpycham go do ust zupełnie suchy. Jest jeszcze ciepły. Skórkę ma chrupką, ale środek jest rozkosznie miękki. Gryzę kolejny kawałek i żuję go dłuższą chwilę.
- Nie boję się ciebie - odpowiadam i żeby pogłębić swoją wiarygodność staję obok niego. Ramię w ramię. Skręca głowę w moim kierunku, a ja odwracam wzrok, ale zaraz potem odpuszczam i kładę głowę na jego ramieniu.Chcąc pokazać mu, że się go nie boję, staję przed nim, wspinam się na pace i całuję go w policzek. Czuję jego gorącą skórę pod ustami i kiedy w końcu się od niego odrywam, moje wagi zaczynają mrowić, a zaraz potem drżeć z zimna. Przyciskam więc wargi do jego warg i przytrzymuję je przy sobie przez chwilę. Odrywam się i powtarzam tę czynność, zarzucając mu ręce na szyje. Jego dłonie opadają delikatnie - jedna na moje biodro, druga na kark. Całuję go zachłannie, a on oddaje pocałunek z taką samą intensywnością, wyraźnie zaskoczony moim posunięciem.
     Peeta, którego znałam był zabawną, pełną uczuć osobą, o dobrym sercu. Peeta, którego widzę dziś jest praktycznie taki sam.
Kiedy patrzę w jego oczy i widzę ten samo niebieskie jezioro, pełne szczęśliwych iskierek, tak samo znajome jak wtedy, gdy patrzyły na mnie dwa lata temu, wiem, że to ten sam Peeta. Tyle, że dogłębnie skrzywdzony. Wiem, że te oczy - tęczówki i źrenice - od dziś będą wyznacznikiem jego samopoczucia. Wejdę przez jego oczy, żeby sprawdzić co siedzi mu w głowie i jak się czuje w danym momencie. A ja muszę zwracać na to uwagę, żeby o niego zadbać.

***


     Pierwszy atak miał w trakcie naszego krótkiego spaceru po Dwunastym Dystrykcie. Byliśmy wówczas w kilku miejscach doszczętnie zniszczonych przez bombardowanie. Zapewne to miasto będzie wyglądało w taki sposób jeszcze przez jakiś okres, gdyż odbudowa zajmie zbyt wiele czasu. Peeta jednak uparł się, by zobaczyć to wszystko na własne oczy.
     Nie zrozumiałam o co chodzi, gdy stojąc pod szczątkami swojego starego domu, zaczął krzyczeć i rzucać się w przerażającym tańcu, który zna tylko skrzywdzony człowiek. Wziął osmoloną cegłę i rzucił nią w pobliskie, częściowo zachowane okno, które po sekundzie roztrzaskało się na tysiąc różnych kawałków. Później - bo chyba czuł zbyt duży zamęt we własnej głowie - uderzył gołą pięścią w kawałek nadal stojącego muru. Pomyślałam, że był zwyczajnie sfrustrowany, widząc pobojowisko, a nie dom. W rzeczywistości to nawet nie przypominało dawnego budynku mieszkalnego. Część cegieł już dawno wynieśli. Stałam, przerażona myślą, że najprawdopodobniej w środku zginęła rodzina Peety. Stanęłam z boku i pozwoliłam mu odreagować.
     Dopiero, gdy ujął w dłonie stary znak z napisem "Mellark's Bakery", zrobiony z jakiegoś metalu, i ruszył ku mnie, z twarzą wyraźnie rozwścieczoną, zrozumiałam co tak na prawdę się dzieje. Pod nosem szeptał wianuszki przekleństw i obelg w moim kierunku, a oczy płonęły mu nienawiścią. Zamachnął się i już przed oczami miałam ciemno, gdy ręka Toma powędrowała na moje ramię i odciągnęła mnie na bok, z daleka od zasięgu uderzenia Peety. Drugi człowiek, który pomagał Tomowi, obezwładnił Peetę. Przycisnął go ciężarem swojego ciała do ostrych kamieni i nie puszczał, aż ten przestał się rzucać. Ja stałam z Tomem, który obejmował mnie ramieniem, i próbowałam przetworzyć co się właśnie stało. W głowie rozbrzmiewały mi słowa, przypominające mi o jego torturach i początkowej niechęci... Przepraszam, nienawiści do mnie, i chęci likwidacji mojej osoby.
Stałam tak z boku, patrząc na jego zbolały konterfekt i myśląc tylko o tym, jak mi go szkoda. 

     Teraz, gdy drugi raz jestem świadkiem jego ataku, skulam się w kącie pokoju - jak najdalej rozwścieczonego chłopaka i błagam pod nosem, by minęło to jak najszybciej. Nie mija.
Peeta natomiast podchodzi do mnie, zaciska dłonie na mojej koszulce i podnosi do góry. Na chwilę jestem ponad ziemią, ale nie na długo, bo prawie od razu stawia mnie na ziemi, wyprostowaną jak struna, żeby zaraz potem znów powalić mnie na ziemię uderzeniem w twarz.
     Patrząc na niego z dołu; z takiej perspektywy, jest wysoki aż do sufitu. Stoi nade mną, a ja usiłuję zobaczyć jego twarz. Widzę jego oblicze całkowicie zamazane przez łzy, zbierające się w moich oczach. Spluwa zaraz przy mojej głowie i krzyczy coś kompletnie niezrozumiałego. Zamykam oczy i rozwieram usta, bo przez wciąż zaciśnięte wargi jest trudno mi oddychać. Leżę sztywno, jestem jak niemowa. Zresztą, nie przychodzi mi do głowy nic, co mogłabym mu powiedzieć. 
      Kiedy w końcu się uspokaja i dochodzi do niego co zrobił, siada na kanapie, chowa twarz w dłoniach i płacze. Płacze, a to chyba ja powinnam płakać?
- Nie wiesz nawet jak okropnym uczuciem jest robić coś wbrew sobie. Coś, czego w innych okolicznościach nigdy byś nie zrobiła, bo nawet sama myśl o tym jest nieznośna bolesna. Wolałabym, żebyś biła mnie przez następne tysiąc lat, dzień w dzień, niżeli ja miałbym cię uderzyć jeszcze chociaż raz - tłumaczy mi, pociągając nosem, a ja wierzę jego słowom. 
      Tego samego wieczora, gdy Peeta położył mi zimny okład na oko, obydwoje dzwonimy do doktora Aureliusa, żeby dał nam jakieś rady. Kiedy mówi tym swoim lekarskim żargonem, już nie mogę słuchać, głowa mi pęka od nadmiaru emocji, więc wychodzę, zostawiając Peetę samego. Ten rozmawia z lekarzem przez kilkadziesiąt minut i tym razem to on zostawia mnie.
Tyle, że nie przychodził przez kolejne trzy dni, a kiedy do niego pukam, nie otwiera. Słyszę jednak jego własne zawodzenie w głębi budynku, i hałas, towarzyszący tłuczeniu naczyń i innych przedmiotów. 
      Jak później się dowiedziałam, chciał dać mi czas na przetworzenie wszystkiego, więc nawet się ze mną nie żegnał, a w domu wypróbowywał ćwiczenia od Doktora.

     Kiedy przychodzi kolejny atak, Peeta radzi sobie lepiej.
Kiedy ja zaszywam się w kącie jego kuchni, on łapie się oparcia krzesła i przeczekuje przebłyski wspomnien. Z tym, że trwa to stanowczo za długo, a na samym końcu widzę, że opada z sił od zaciskania palców na drewnianym meblu, i od nieustającego krzyku. 

     Z kolejnymi przebłyskami wspomnień staram się być coraz bliżej chłopca z chlebem, bo przecież to wciąż on. Rękami, którymi teraz trzyma się krzesła, uratował mi życie, rzucając w moją stronę chleb. 
     Najpierw wstaję i idę kilka kroków przed siebie, ale zatrzymuję się w bezpiecznej odległości. Przyglądam się mu, próbuję coś mówić, ale głos mam zbyt cichy, by usłyszał to przez jęki, które wydaje z siebie.
       Kolejnym razem znów stoję w pewnej odległości, ale mówię głosem pewnym, słyszalnym. Peeta aż cichnie, gdy do niego przemawiam, mówiąc mimo wszystko miękko. 
Najlepszym sposobem okazuje się dotyk. Więc kiedy w końcu znajduję w sobie na tyle odwagi, uprzedzając to małymi kroczkami, dotykam jego pleców, których mięśnie automatycznie napięły się pod moim dotykiem. Muskam jego kręgosłup tylko przez moment i szybko odrywam rękę, którą przeciskam do piersi. Ale powtarzam tę czynność kilkukrotnie. Nawet odważam się wsunąć rękę pod jego koszulkę, tuż nad paskiem spodni, i dotykam jego gorącej skóry, mówiąc przy tym kojące słowa.
     Największym osiągnięciem jest moment, gdy przytulam się do jego pleców i nie puszczam mimo krzyków i przekleństw, które i tak po jakimś  całkiem szybkim czasie ustają, aż Peeta zupełnie puszcza się oparcia krzesła i szybko odwraca do mnie. Ku mojemu zdziwieniu - nie uderza mnie. Wręcz przeciwnie, bo bierze moją twarz w dłonie i całuje. Nasza ślina miesza się z jego słonymi łzami, ale nie przeszkadza mi to, bo jestem szczęśliwa, że nareszcie znaleźliśmy sposób, by radzić sobie z jego atakami.
     Następnie odbywamy długą rozmowę. Żadnemu z nas to nie sprawia problemu. Wręcz nam pomaga. 
Tego dnia Peeta pierwszy raz od wielu miesięcy zostaje u mnie na noc i tuli do siebie aż zasnę. I dłużej, bo gdy rano się budzę, on nadal jest obok, przyciskając moje ciało do swojego.

➳➳➳
Tak, wiem, że jest poniedziałek. Tak, wiem, że miałam dodawać w niedzielę, ale czasem zdarza się tak, że nie dam rady dodać od razu. Dziś pisałam ten epizod cały dzień, na czym ucierpiał mój pies, bo musiałam sobie darować nasz długi spacer. 
Dzielę ten epizod na  nawet 3 części, więc w niedzielę kolejny, a dobrze, bo postrzelam z łuku i będę mogła wiarygodnie opisać jak Katniss uczy Peetę (ups, wygadałam się? ). 

Do niedzieli, Roksana! 


niedziela, 2 sierpnia 2015

Kochała Cię na taki sposób, w który nigdy nie kochałaby mnie


- Mam zaszczyt zaprezentować wam, drogie dzieci, osoby, które rozpoczną nasz cykl spotkań z osobami bezpośrednio związanymi z głodowymi igrzyskami. - zaczyna starszy mężczyzna, a wtóruje mu niska kobieta z mnóstwem zmarszczek na uśmiechniętej twarzy. - Oraz wojny. Tych dwoje ludzi odegrało dużą rolę w historii Panem. To oni szczególnie przyczynili się do wyzwolenia kraju spod panowania tyrana. Katniss i Peeta Mellark!
     Gestem ręki zapraszają nas do siebie. Uśmiecham się delikatnie, łapię męża za rękę i idę przed siebie aż do dwóch krzeseł, na których mamy usiąść.
     Główny pomysłodawca tych spotkań zadzwonił do nas kilkanaście dni temu z "gorącą prośbą", namawiając nas, byśmy wzięli w tym udział w tym projekcie. Mężczyzna wówczas uznał, że dzieci powinny wiedzieć o przeszłości kraju - nie historii utajnionej, zmienionej i ocenzurowanej, jak za czasów Głodowych Igrzysk, ale prawdziwej! Powiedział nam, że musimy ich uświadamiać, a najlepszym sposobem na to jest " bezpośrednia konfrontacja z aktywistami " - cytując. Najpierw byłam bardzo sceptycznie nastawiona do tego konspektu, ale nawet Peeta poparł tego mężczyznę, więc po krótkiej chwili namów, zgodziłam się, albowiem obydwoje twierdzą, że dzieciaki są w takim wieku, że zrozumieją. A przede wszystkim, że mają prawo to wiedzieć. W końcu wiele opowiadamy Prim, która jest aż głodna wiedzy.
     Mieliśmy opowiedzieć i o Igrzyskach, i o wojnie, ale raczej skupić się na tym pierwszym, gdyż następnego dnia ma zawitać dwoje gości, którzy będą mówili o bitwie.
     Siadamy na wyznaczonych miejscach, a ja wycieram w spodnie swoje spocone dłonie.
- Już macie jakieś pojęcie o tym, jak wyglądały Igrzyska, kogo na nie posyłali, co to dożynki, kto tym kierował. Ale nie słyszeliście nigdy o tym, jak to było na prawdę brać w tym udział. Dlatego też zaprosiliśmy dziś Katniss i Peetę, dwóch trybutów, którzy przetrwali Igrzyska dwa razy! Teraz opowiedzą wam nieco. Na końcu możecie zadawać pytania.
     Oboje odchodzą na tył sali. Siedzi tam również kilkanaście innych dorosłych ludzi.
     Cisza, która zapadła, dała nam znak, że mamy zacząć mówić. Tyle, że ani ja ani Peeta nie wiedzieliśmy od czego zacząć - w szczególności ja, bo zawsze miałam problem z przemawianiem.          Wbijaliśmy więc tępo oczy w dziewięcioletnie dzieci, które cicho, wpatrują się w nas, oczekując. Słyszymy chrząknięcie, więc mężczyzna zaczyna pierwszy.
- Idąc na Igrzyska, musiałeś pogodzić się z wizją nieuchronnej śmierci - a w szczególności, gdy pochodziłeś z biedniejszych Dystryktów. Teraz taki podział nie istnieje, ale kiedyś im Dystrykt był bardziej oddalony od Kapitolu, tym był biedniejszy. Prawdę mówiąc w jedynce, dwójce i czwórce szkolono się do osiemnastego roku życia,by potem, mając już zabójcze umiejętności, zgłosić się jako ochotnik. Oni nie bali się śmierci. Byli zbyt pewni siebie - mówi i nagle wstaje, jakby ten bezruch krępował jego słowa. - Reszta kraju raczej nie była zadowolona i dumna z faktu, że wysyłają nas na arenę, byśmy pozabijali się aż do ostatniego żyjącego trybuta - na chwilę zamilkł i spojrzał na biały sufit. - Do tej pory zastanawiam się nad prawdziwym sensem Głodowych Igrzysk...
- Podobno miały przypominać Dystryktom, że nie warto przeciwstawiać się Kapitolowi - mówi jakieś dziecko z widowni, ale szybko cichnie i zakrywa usta dłońmi, kiedy spotyka się z surową twarzą nauczyciela. Szepcze pod nosem słowa przeprosin, jakby to, że się w ogóle odezwało i przerwało Peecie, było jakimś karygodnym występkiem. Ten tylko posłał chłopcu uśmiech. Wiem, że to wcale mu nie przeszkadzało, bynajmniej! Ponadto myślę, że ta interakcja nawet go ucieszyła.
- Otóż nie - odpowiada. - No może na samym początku. Nie wiem jak wyglądało kilkanaście pierwszych Igrzysk, ale odkąd pamiętam... były one zwykłym pokazem, rozrywką dla mas.
- Ludzie mordowali się ku uciesze Kapitolu - słyszę kolejny głos z widowni i aż mam ochotę pacnąć się w głowę, gdy przypominam sobie, że nasza córka również tu jest. Nasze dziecko nie zwraca uwagi na krzywe spojrzenie nauczyciela i kontynuuje.
- Bo przecież gdyby miało to być tylko nauczką, wysyłaliby ludzi na tę arenę, ale darowaliby sobie tyle kamer, wywiady, ekipy przygotowawcze, parady trybutów, malowanie, strojenie, pokazy, talenty, upiększanie, styliści. Zorganizowali sobie rozrywkę kosztem ludzkiego życia!
     Kiedy słyszę jak Prim się tym przejmuje, a co więcej, jak wszystko dobrze rozumie, zaczynam zastanawiać się, czy słusznie postąpiliśmy, uginając się pod jej prośbami. Czasem wieczory spędzaliśmy na odpowiadaniu na jej pytania związane z Igrzyskami. Udostępniliśmy jej naszą książkę wspomnień, której stronice wertowała już niejednokrotnie.
- Masz racje. Też tak uważam - stwierdza Peeta i przez chwile milczy. Zastanawiam się czy myśli o tym samym, co ja - o tym, że nasza córka jest bardzo inteligentna i dojrzała.
- Kiedy wylosowano moje nazwisko, wiedziałem, że nie mam żadnych szans. Najmniejszych. Byłem jednak pewien tego, że chcę pomóc Katniss wrócić do domu. Ona  przecież potrafiła wspinać się po drzewach, zastawiać pułapki, znała jadalne rośliny, i co chyba najważniejsze wówczas, strzelała z łuku. A takie dodatkowe umiejętności były mile widziane podczas indywidualnych występów, za które dostawało się punkty. Punkty natomiast gwarantowały sponsorów.
- Ty jesteś silny - przerywam mu, kiedy na moich dłoniach nie zostałyjuż żadne paznokcie do obgryzienia. Uśmiecha się do mnie. Pamiętam, że zaistniała podobna sytuacja, podczas rozmowy z Haymitchem podczas naszych pierwszych głodowych Igrzysk.
- Nigdy nie wiadomo kogo wylosują. Były biedniejsze osoby, które miały prawo zgłaszać się po dodatkowe racje żywnościowe w zamian za kolejną karteczkę w kuli. Prawda była taka, że mogłeś mieć jeden wpis, a i tak nie mogłeś być spokojny o swoje życie, bo może nagle przypadek zechce, żeby opiekun dystryktu wyłowił twoje nazwisko spośród morza tysiąca innych. Los nigdy nie był po naszej stronie. Na Igrzyska szły dzieci nawet w wieku dwunastu lat. Nieco starsze, niż wy.
Jeśli osoba miała do osiemnastu lat, miała prawo zgłosić się na ochotnika. To był nasz jeden z niewielu przywieli.
- Czy to prawda, że oboje się zgłosiliście na ochotnika? - pada pytanie.
W końcu postanawiam się odezwać.
- Tak, to prawda. Ja na pierwszych Igrzyskach za swoją młodszą siostrę. Peeta na drugich za naszego mentora Haymitcha.
- A jakie to uczucie być na arenie?
- Wszyscy ludzie, którzy cię otaczają, usiłują cię zabić. Musisz mieć cały czas oczy szeroko otwarte, musisz nadstawiać ucha. Nawet podczas snu. Chwytasz się każdego możliwego wyjścia, jak tonący brzytwy. Trzeba było też dużo myśleć, zastanawiać się i rozważać. Przecież na arenie nawet garść jagód mogła zabić. Czasem trzeba było zaciskać zęby, drżąc z zimna czy oszukiwać samego siebie, że się nie jest głodnym, gdy żołądek nie był napełniony od dawna. Najbardziej przerażająca myśl to ta, że przetrwa tylko jedna osoba. My stanowiliśmy wyjątek, ale i tak musieliśmy na to pracować do końca.
     Kiedy kończę, przenoszę wzrok na Peetę, który siedzi na miejscu. Wygląda prawie normalnie, gdyby nie ręce miażdżące drewniane podłokietniki, zaciśnięta szczęka i szczelnie zamknięte oczy. Kosteczki na dłoniach mu zbielały, twarz ma czerwoną. Na przedramionach i szyi widać mu żyły. Jedna kropelka potu spływa mu po skroni.
      Wstaję i kucam obok niego, przytulam policzek do jego ramienia i na moment aż zapominam o obecności innych ludzi. Kilka sekund później czuję drobną dłoń córki, której palce zamknęły się na moim ramieniu, przypominając mi, że jesteśmy w miejscu publicznym.
      Mówię głośno, że potrzebujemy chwili, więc mężczyzna, ten sam, który na samym początku nas przedstawiał, zaprowadza nas do sąsiedniej klasy. Proszę go o moment samotności, więc opuszcza salę, mierząc nas przy tym wzrokiem.
      Peeta automatycznie chwyta się oparcia krzesła, a ja staję za nim, żeby, jak zwykle, przytulić się do jego drżących pleców. Mężczyzna prosi córkę, by wróciła, bo nie chce, żeby widziała go w takim stanie. Bez słowa wykonuje jego polecenie, choć zanim wyjdzie, szybko całuje go w policzek, a Peeta odprowadza ją zapłakanymi oczami. Kiedy słyszy trzask zamykanych drzwi, rozkleja się jak dziecko. Rzadko miewa te ataki, im starsi jesteśmy, tym ma ich mniej, ale wspomnienia nadal bolą go tak samo. Teraz, po wszystkich latach małżeństwa coraz trudniej mu znosić te wszystkie sprzeczne obrazy w głowie, które przedstawiają mnie, bo przecież jesteśmy razem, kochamy się, mamy dzieci, dom, wspólne plany, a on czasem myśli, że jestem potworem - tak powiedział mi podczas ostatniej rozmowy i rozumiem go, choć nigdy nie zdołam do końca pojąć jego sytuacji. I tego wszystkiego co siedzi mu w głowie.
     Kiedy wracamy po dziesięciu minutach, Peeta jest już prawie normalny. Nawet uśmiech wrócił na jego twarz.
      Peeta najpierw musi wytłumaczyć przyczynę swojego ataku, ale robi to w skrócie. Jednak zaczyna się lawina pytań i spora część dotyczy jego pobytu w Kapitolu, osaczania i tortur, a przy okazji wojny. Musimy również tłumaczyć dlaczego trafiliśmy drugi raz na arenę, skoro wygrana miała gwarantować nam dobre życie. Szczególnie ciekawe wydały im się również zmieszańce i różne dziwne i misterne pułapki na arenie. Omawialiśmy każde zadane nam pytanie  - po kolei, aż przeznaczony nam czas, upłynął.

     
*

    Rozglądam się w poszukiwaniu dziewięcioletniej dziewczynki. Przed chwilą robiła wianki z mniszków, siedząc na kremowym kocyku u moich stóp, ale jak to dzieci - w jednej sekundzie jest w jednym miejscu, w drugiej w innym. Nie martwię się jednak, bo wiem, że daleko nie odeszła i nic jej nie grozi. Siedzę na drewnianym krześle za domem z synkiem na rękach. Peeta poszedł na chwilę do domu. Dziewczynka zapewne pobiegła za nim. Minutę później widzę, jak idzie do mnie, uśmiechając się. Uśmiech ma po tacie. Odziedziczyła po nim również dar mowy. Zastanawiająco szybko nauczyła się mówić. Krótko po swoich czwartych urodzinach zaczęła posługiwać się pełnymi zdaniami.
     W ręce ściska kartkę.
    Peeta biegnie za nią, w ręku trzymając butelkę z sokiem, o którą go prosiłam.
Myślę, że nasza córka narysowała coś dla niego, co często robi i z czego Peeta cieszy się jak szaleniec. Zapewne chce, żebym i ja to zobaczyła, bo wciska mu papier do ręki dopiero wówczas, gdy mąż do nas dołącza.
      Okazuje się, że to coś, o czym nawet bym nie pomyślała.
Zanim Peeta rozkłada list, dziewczynka pyta "znacie żołnierza Gale'a Hawthorne'a?". Otwieram szeroko oczy, zastanawiając się, skąd o nim słyszała, bo przecież nie wspominałam jej o nim. Może w telewizji? Ostatnio często o nim mówią, odkąd brał udział w ważnej misji, która okazała się sukcesem.
- Dał mi tę kartkę dla tatusia - wyjaśnia. Czyli Gale tu był? Spotkał przed domem naszą córkę i wykorzystał ja jako posłańca?
- Dał mi ją w szkole. Dziś on opowiadał o wojnie.
 Jestem ciekawa co znajduje się na kartce, więc gdy mąż wlepia w nią wzrok, proszę go, by czytał na głos. Przytulam do piersi synka, któremu podaję butelkę i wsłuchuję się w słowa, które płyną z ust Peety.

Drogi Peeto,
     Postanowiłem napisać ten list, ponieważ zrozumiałem swój błąd. Pojąłem to dopiero wówczas, gdy zobaczyłem Was w szkole, kiedy mówiliście o tamtych czasach.

      Chcę Cię przeprosić za te wszystkie oskarżenia i za każde złe słowo, które wyszło z moich ust przeciwko Tobie. Jednocześnie chcę Ci podziękować za uratowanie Katniss. Dopiero teraz, po tych wszystkich latach wiem, co dla siebie zrobiliście. Próbowałem napisać ten list już wcześniej, ale nigdy nie potrafiłem ubrać w słowa tego, co siedzi mi głowie. Nigdy też nie wiedziałem w jakich okolicznościach mogę Wam go przekazać. 
     Myślę, że los był zawsze po mojej stronie, skoro to właśnie Ty trafiłeś na arenę z Kotną. 
     Boli mnie jedna rzecz... Przecież mogłem zgłosić się za Ciebie. Dlaczego tego nie zrobiłem?           Myślałem, że to nie sprawiedliwe, że byłem zawsze obok niej, kiedy tego potrzebowała, a ona wybrała Ciebie, ale teraz wiem, że to słuszna decyzja. Od waszych pierwszych Igrzysk słyszałem w jej głosie nutę kłamstwa, kiedy mówiła, że tylko grała - co oczywiście rozjuszało mnie jeszcze bardziej, bo często miała w zwyczaju mnie potem całować, żeby załagodzić mój ból.
     Kochała Cię od początku, chociaż może sama tego nie rozumiała. Kochała Cię na taki sposób, na który nigdy nie kochałaby mnie. Uratowałeś ją i jestem Ci za to wdzięczny. Przeżyłeś tyle dla niej. Przeszedłeś przez te wszystkie okropieństwa, a ja miałem czelność mówić o Tobie źle. Nie powinienem robić jej takich wymówek. Przecież gdyby nie postanowiła "grać", prawdopodobnie nigdy bym już jej nie zobaczył, a to, że po powrocie z areny mogłem wziąć ją w ramiona było najlepszym, co mogło się stać. Przecież mogła wrócić... Mogła, ale zimna, blada i w obskurnej drewnianej trumnie.
      Kiedy przebywałeś w Kapitolu, Katniss była wrakiem. Uczucia  promieniowały z niej wtedy tak widocznie... Nie musiała manifestować miłości do Ciebie, żebym wiedział, że jest szaleńczo zakochana, choć pewnie sama się w tym zgubiła. Ale przecież wystarczyło na nią spojrzeć... Chyba właśnie to mnie zabijało.
     Widziałem ją z dziesięć lat temu. Powiedziała mi wtedy, że staracie się o dziecko. Zachowałem się jak kretyn, odchodząc. Byłem wściekły. Teraz jednak mam nadzieję, że Wy i Wasze dzieci miewacie się dobrze. Kiedy Was wczoraj widziałem, wyglądaliście na zakochanych.

      Ja również zaczynam nowy rozdział w życiu u boku kobiety, którą pokochałem tak, jak kochałem Twoją żonę za młodu.
           Pozdrowienia, Gale.


     Przez chwilę wszyscy milczymy, wpatrując się w kawałek papieru w rękach Peety. Biorę list z jego dłoni i jeszcze raz, w myślach, czytam starannie zapisane słowa.
W oczach zbierają mi się łzy i choć nie chcę, żeby ktokolwiek je zauważył, zaczynam po cichu łkać. Mąż przytula mnie do siebie. Myśli aż kłębią mi się w głowie. Czyli widział nas wczoraj. Czyli dziś on występował... Widziałabym go, gdybym pomyślała kto może mówić o wojnie, i gdybym nie uparła się dziś nie iść.
I czyli... ma kogoś? Nie jestem zła, mineło tyle czasu, że nie sposób być złym, zbyt za nim tęsknię. Już dawno wybaczyłam mu wszystko. Nie jestem zazdrosna. Wydaje mi się tylko, że oboje straciliśmy wiele etapów w swoim życiu - przecież jesteśmy przyjaciółmi i wiele powinniśmy przeżywać razem.
A teraz czytam to, co napisał. A napisał to, bo tak czuje i jest mu głupio.
Czytamy to, choć powinniśmy to usłyszeć.
     Nagle włącza mi się lampka w głowie.
Skoro jest w 12 Dystrykcie, musi być u mamy.
     Ściągam z siebie rękę chłopaka i wstaję. Peeta przygląda mi się pytająco, ale wiem, że dobrze rozumie, co zamierzam zrobić. Wie, i nie ma nic przeciwko, bo również staje i bierze z moich rąk dziecko. Prim dopiero teraz zaczyna zadawać pytania. Kim jest Gale, dlaczego nigdy go nie poznała, jakie relacje nas łączyły. Opowiadam jej o nim po drodze do domu jego matki.
Z Hazelle mam dobre kontakty, więc dziwi mnie, że nic mi nie powiedziała o wizycie syna. Zapewne została o to poproszona, więc nie mam jej za złe.
     Kiedy pukamy do drzwi, czuję dreszcze, a w brzuchu mnie ściska z nerwów. Co mam powiedzieć mu na przywitanie?
     Nie muszę zaprzątać sobie tym głowy, ponieważ otwiera mi starsza kobieta, a zapytana o Gale'a, mówi, że jeszcze nie wrócił. Obiecała jednak, że przekaże mu zaproszenie na kolację i zanim zamknęła, przyjacielsko ścisnęła moją dłoń, a Peetę obdarzyła ciepłym uśmiechem.
     W drodze powrotnej zastanawiałam się czy Gale przyjmie nasze zaproszenie. Postanowiliśmy jednak od razu zabrać się do przyrządzania jedzenia w razie gdyby jednak przyszedł. W głębi duszy wierzyłam, że nie zawiedzie mnie po raz kolejny. Nie po tych słowach, które starannie wypisał na czystej kartce. Widać, że nad nim myślał długo i zależało mu na szczerości. Oboje to doceniamy.

     Wieczorem, gdy dochodzi godzina dwudziesta, a w domu unosi się zapach świeżego chleba i ciasta upieczonego przez Peetę i dzieci, oraz potrawki z dzikiego mięsa, które kojarzy mi się z dawnymi wyprawami do lasu, oczekujemy gości. Mięsa co  prawda nie upolowałam  sama, ale kupiłam u rzeźniczki.
     Wygładzam materiał sukienki, którą założyłam za namową Peety i patrzę na moje dzieci, które ganiają się po pokoju. Synek ledwo nauczył się chodzić, ale jakoś daje sobie radę, gdy o wiele starsza siostra przed nim ucieka.
     Staję przed mężem i wspinam się na palce, by zawiązać mu krawat. Przez chwilę usiłuję sobie przypomnieć jak to się robiło, ale szybko sobie przypominam. Peeta uśmiecha się pod nosem, a gdy kończę, zakłada mi naszyjnik z perłą, który podarował mi lata temu.
Podnosi końcówkę mojego warkocza i odsuwa, żeby zrobić sobie miejsce. Na koniec całuje mnie za uchem.
     Oby przyszedł, proszę, proszę, proszę.
     W domu rozlega się dzwonek do drzwi, a ja aż na sam jego dźwięk podskakuje na krześle. Wciągam powietrze ustami i lokuję go w płucach, gdzie trzymam je zbyt długo, bo aż brakuje mi tchu. Patrzę na męża, który skinieniem głowy zachęca mnie do otworzenia. Wstaję i idę przed siebie, ale wkrótce biegnę, bo boję się, że goście pójdą. Słyszę ciężkie kroki Peety za sobą, więc przez kilka sekund czekam aż do mnie dołączy.
     Naciskam na klamkę i otwieram drzwi.
Stoi tam. Ubrany w garnitur, ogolony i uśmiechnięty. Radość w jego oczach jest przejrzysta.
Zza jego boku wyłania się dziewczyna. Aż nadto znajoma. Cressida.
Przez moment tylko na nich patrzę, jakby nic do mnie nie dochodziło, i jakbym nie wierzyła, że po tych wszystkich latach nareszcie go widzę i nie ma między nami żadnej niezręcznej atmosfery.
      Próbuję zachować spokój. Usiłuję też być dojrzała. Odsuwam się więc, otwieram szerzej drzwi i gestem ręki zapraszam ich do środka. Jednak kiedy przekraczają próg domu, nie wytrzymuję i rzucam się na nich oboje, a oni odwzajemniają uścisk. Kobieta patrzy na mnie przepraszająco, ale ja tylko kręcę głową i jeszcze raz ją przytulam podczas gdy Gale ściska dłoń mojego męża.
      Siadamy do stołu i w końcu dajemy upust słowom, które aż zakorzeniały się nam w ustach,bo zbyt długo ich nie wypowiadaliśmy.
      Gale mówi, że kilka lat temu do jego ekipy dołączyła Cressida, która towarzyszyła im z kamerą. Czyli to dzięki niej widzimy go w telewizji.
     Zakochali się w sobie, choć trwało to długo. Na początku poznawali się, później zaprzyjaźnili aż wszystko przerodziło się w miłość. Odwzajemnioną.
Opowiadamy sobie wszystko to, czego nie wiedzieliśmy, co wydarzyło się w ciągu kilkunastu lat. Cieszymy się swoim szczęściem, bo co innego możemy robić?
     Siedzę przy stole z przyjaciółmi, z mężem i z dziećmi. Jem, piję. Żyję w wolnym kraju, mam życie, o którym nigdy nie marzyłam, bo nie mogło być to możliwe.
Siedzę i zastanawiam się jak to się stało, że jestem dorosła i mam życie, na które zasługuję. Jak to się stało, że straciłam przyjaciela, już zapomniałam jak wygląda, zapomniałam jego śmiechu, jego głosu. Zastanawiam się jak to się stało, że życie podsunęło mi go z powrotem. I siedzę z nim przy jednym stole. Z własną rodziną, którą on szanuje.

➳➳➳
Przepraszam! Wiem, że miałam dodać epizod zaraz po przyjeździe, ale "nic" nie jest namacalne, więc nie mogłam go tu dodać, a przez miesiąc wakacji napisałam "nic". Miałam pustkę w głowie, zapomniałam słów. Miałam jakiś dołek literacki, nie wiem... Ale teraz już znów mam wenę i sam koniec pisałam, "nie odrywając" palców od klawiatury. Mam nadzieję, że się Wam spodoba i, że nie macie mi za złe tego opóźnienia.
Kolejny epizod jak zawsze, za tydzień w niedzielę!:) Roksana